piątek, 27 kwietnia 2018

WIOSKA

"WIOSKA"



Ta historia zdarzyć się nie mogła, chociaż... się zdarzyła. Może ujrzeć światło dzienne tylko na kartkach papieru, bo tylko w takiej formie ludzie mogą ją poznać a mnie nikt nie będzie podejrzewał o chorobę psychiczną. Chyba.
         To było sześć lat temu. Zadzwonił do mnie profesor Relich. Mój mentor, nauczyciel, idol, guru i co tam jeszcze można wymyślić na określenie Takiego człowieka. Najlepszy kardiolog na tej półkuli a może i na obu? Uratował dzięki swojemu artyzmowi, wiedzy, intuicji, magii tyle ludzkich istnień, że traktowaliśmy go jak Boga. Wszyscy go tak traktowali a co dopiero my – młodzi lekarze. Człowiek uzależniony od pomagania innym jako lekarz, polityk, społecznik i jako... człowiek.
Pracowałem w jednej z jego klinik i żyłem wtedy... No nie byłem moralnym ideałem. Wieczny kawaler, zagubiony w towarzyskiej samotności. Kobiety, imprezy... i takie tam- nic ciekawego. Rzadko się z nim ostatnio widywałem, więc jego telefon bardzo mnie ucieszył.
 I od tego się zaczęło...


-          Mam prośbę do ciebie.
-          Profesorze! Pana prośba jest dla mnie...
-          Tak, wiem. Rozmawiałem już z twoim szefem, dostaniesz urlop, bo chciałbym żebyś gdzieś pojechał.
-          Sympozjum?- Ucieszyłem się nieco w myślach.
-          Jeśli nawet to bardzo nietypowe. Powiedziałbym raczej, że to wyprawa badawczo- naukowa. Na twoim biurku powinna być koperta. Szara duża koperta. Poszukaj.
-          Brzmi nieźle- ta wyprawa. A o co chodzi?.
-          Obejrzyj badania.
Zajęło mi to chwilę, ale to, co zobaczyłem...
-          Profesorze- przepraszam, jeśli to ktoś bliski, ale to pogrzeb.
-          Chciałbym właśnie żebyś do pogrzebu się nim zaopiekował.
-          To żart? Przecież on umiera. Właściwie już nie żyje. Takie ciśnienie? I 20 %
      wydolności serca? Nawet nie zdążę się spakować.
-          Nic się nie bój. On nie odejdzie, nie umrze nim... przyjdzie czas. Zdążysz dojechać i nieco tam pobyć. Możesz mi wierzyć.
-          Ale tu jest potrzebna pielęgniarka. Co najwyżej...
-          Jeszcze raz powtórzę: bądź spokojny. Ja ci gwarantuję, że się przydasz a wybrałem cię nie przez przypadek. Teraz szczegóły:...
Już wtedy sprawa wydała mi się dziwna. Dziwna? Co za słowo? Miałem spakować się w plecak. Mały. Nie walizkę, nie torbę tylko plecak. Żadnych sprzętów medycznych ani środków. Wszystko ma być na miejscu. Aha! I jeszcze ubranie sportowe. Jakoś tak nie przywykłem dyskutować z Relichem, więc zrobiłem to, o co prosił. Późnym wieczorem stawiłem się w umówionym miejscu gotowy do drogi. I tu mała niespodzianka: samochód odwiózł mnie na lotnisko gdzie czekał już mały samolot a także... Kombinezon i spadochron.
Stąd propozycja akurat w moją stronę: faktycznie sporo skakałem. Pilot zdecydowanie nie był skory do rozmowy a na moje pytania o cel lotu wzruszał ramionami. Umościłem się wygodnie w fotelu i zastanawiałem się gdzie przyjdzie mi po nocy skakać. Moje zastanawianie jakoś płynnie musiało przerodzić się w sen, bo dopiero mocne szarpnięcie pozwoliło mi się wyrwać się z jego objęć. Świtało już. Takie światło oszukuje, ale na skrzydle skakałem w trudniejszych warunkach. Pilot pokazał mi na palcach, że jeszcze trzy minuty, więc nie miałem czasu na zadawanie pytań. Sprawdziłem sprzęt, przywiązałem plecak do specjalnej uprzęży tak, aby wisiał poniżej, otworzyłem drzwi i na znak pilota razem z plecakiem rzuciłem się w chłód. Resztki snu, które być może miały nadzieję na ciąg dalszy momentalnie przepadły. To było to, co uwielbiałem: swobodne spadanie. Zawsze musiałem mocno kombinować, żeby nie przesadzić. Wypchnąłem plecak i otworzyłem czaszę. Teraz dopiero miałem czas na rozglądanie się. Sporo porannej mgły utrudniało obserwację, ale na pewno mnóstwo tu było lasów. Do lądowania musiałem znaleźć coś mądrego. Zataczałem kółeczka schodząc coraz niżej i znalazłem polankę wystarczającą do lądowania. Wiszący plecak trochę mnie pociągnął, ale utrzymałem równowagę, położyłem skrzydło i po wypięciu się z uprzęży zacząłem składać spadochron. Po paru minutach byłem gotowy i wtedy zza pleców usłyszałem:
-          Dzień Dobry.- patrzył na mnie niski, zaokrąglony facet.
-          Ano niech taki będzie. Przestraszył mnie pan.
-          A bo trochę za wcześnie pan spadł. Crim jestem. Przez c.
-          Za wcześnie? Ciekawe. Myślę, że spadłem w sam raz. Mówią mi Bono. Jestem....
-          Wiem, wiem. Pomogę panu to nieść i pójdziemy, tak?
-          No możemy tylko gdzie?
-          Do pana kwatery. Odpocznie pan po podróży a potem do Solina pan zajrzy, tak?
-          Do pacjenta jak rozumiem? Wolę zajrzeć od razu. Jeśli można.
-          Pewnie, że można. Ucieszy się. No to chodźmy, bo to kawałek.
Faktycznie to był kawałek. Zdążyłem się zasapać zanim dotarliśmy na miejsce. Była to chyba wioska, no może miasteczko. Luźna zabudowa, same domy, ogródki, altanki, huśtawki. Jakby wypoczynkowa. Ludzi jeszcze nie było widać, chociaż zaczynało być ich już słychać. Crim doprowadził mnie do rozległego domu.
-          To tu. Proszę wchodzić.
Dom był parterowy, schludny i zdawał się być przestronny. W drzwiach powitały mnie spojrzenia kilku chłopców. Czterech dokładnie.
-          To jest nasz gość. Pan doktor.- przedstawiono mnie.
Chłopcy byli bez wątpienia braćmi. Najmłodszy mógł mieć z pięć lat, najstarszy może siedemnaście. Każdemu podałem rękę, żaden jednak się nie odezwał.
-          Jak wam na imię?
-          A tak jak i mnie- Crim odpowiedział za nich.- wszyscy mają na imię Crim. Ale mówimy na nich Dwunasty- wskazywał palcem zaczynając od najstarszego- Trzynasty, Czternasty i Piętnasty.
-          A pan? –zapytałem może nieco za szybko.
-          A ja jestem Crim. A jeśli chodzi o kolejność to kiedyś byłem Siódmy.
Byłem chyba zbyt zmęczony, żeby to wszystko poskładać do kupy, ale ta rodzinna wyliczanka zaintrygowała mnie nieco. Miałem zacząć drążyć, czemu już nie jest siódmy, ale usłyszałem z boku:
-          Głodny pan doktor?- w kolejnych drzwiach zobaczyłem rumianą kobietę z miłym uśmiechem.
-          A głodny. Ale jeśli można wolałbym zajrzeć najpierw do chorego. Potem chętnie coś zjem. Dobrze?
-          To moja żona Oola. Proszę zostawić wszystkie rzeczy.- Crim- ojciec pomógł mi pozbyć się bagaży i zwrócił się do synów – zanieście do pokoju pana doktora, a my niedługo wrócimy, bo specjalnie pan doktor u mnie mieszka, bo to blisko jest.
Faktycznie dom chorego stał nieopodal przy rynku a może raczej ryneczku. Był podobny do reszty. Parterowy, rozległy powiedziałbym dostojny. Drzwi otworzyła nam kobieta, która mimo podeszłego wieku nadal wydawała się może nie piękna, ale dostojna? Wszystko dostojne?
-          Dzień dobry. Jestem lekarzem....
-          Wiem, wiem. Proszę wejść. Jestem Wera, żona Solina. On już czeka.
-          Ja poczekam tutaj.- Crim usiadł na ławeczce uśmiechając się do mnie.
Zabrzmi to śmiesznie, ale pacjent, czyli Solin wyglądał... dostojnie. Spodziewałem się kogoś wyniszczonego chorobą a na łóżku siedział bardziej niż leżał może nie potężny, ale na pewno dobrze zbudowany, śniady mężczyzna z siwą czupryną.
-          Witam doktorze- głos nie mógł być inny. Musiał być silny, tubalny, zdecydowany.
-          Dzień dobry. Nazywam się...
-          Wiem. Wszystko wiem. Zastał mnie pan jeszcze w łóżku...
-          Jak to jeszcze?- tym razem to ja przerwałem.
-          No rano jest. Co w tym dziwnego, że jeszcze leżę?
-          To żarty, prawda? Pan musi cały czas leżeć, muszę pana monitorować....
-          Niebawem, młody człowieku, niebawem. Teraz jestem jeszcze zajęty.
-          Jak zajęty? Panie! Z badań wynika...
-          Oj z badań! Nie widzi pan, że wszystko jest w porządku? Proszę wrócić teraz do Crima rozpakować się i odpocząć. Spotkamy się po obiedzie i ustalimy wszystko. Dobrze?
Jeśli istnieje pojęcie „prośba nie do odrzucenia” to właśnie to było to. Chciałem jeszcze coś mówić, ale poczułem się nagle tak nie naturalnie zmęczony, że dałem spokój. Dałem się biernie odprowadzić a za drzwiami klapnąłem na ławce obok uśmiechniętego, Crima.
-          O co tu chodzi? Gość miał być umierający... – chyba po raz pierwszy złapałem się na
tym, że komuś obcemu chcę powiedzieć o innym pacjencie.
-          O jeszcze nie czas.- Crim był wyraźnie ubawiony moim zdenerwowaniem.
-          Na co czas?
-          Na odejście Solina. Idziemy?
„Wariaci” pomyślałem. Wybierają porę na umieranie. Muszę zadzwonić do Relicha! To musi być jakiś kawał. Telefon! Plecak!
-          Idziemy- bezradność ustąpiła wyparta żądzą czynu.
Telefon był w plecaku a plecak w pokoju, w którym miałem mieszkać. Duże drzwi na ogród, naturalne drewno przyciemnione upływem czasu, przyjemny chłód.... Poczułem chęć położenia się na łóżku, owinięcia się kocem i... Później. Najpierw telefon. I telefon był tylko, że bez zasięgu. Widać jakiś dołek albo coś? Crim przyglądał mi się z uśmiechem. Ten jego uśmiech zaczynał działać mi na nerwy.
-          Potrzebuję zasięgu.
-          Czego?- chyba go zdziwiłem. Chociaż tyle.
-          Zasięgu. Do telefonu.
-          A! To tu nie ma.- głowę bym dał, że ucieszył się jeszcze bardziej.
-          A normalne telefony?
-          Też nie ma.
-          No to jakiś automat?
-          Automat?
-          Telefoniczny! A-u-t-o-m-a-t telefoniczny! ET phone home! Boże...
-          Nie ma. Ale takie sprawy to z Czonym trzeba załatwiać- ET chyba go trochę zbiło z
 tropu, ale Crim szybko się otrząsnął.- mieszka w takim czerwonym domu. Ale teraz proszę
            odpocząć. Solin ma rację. Po obiedzie się spotkacie i wszystko się powyjaśnia. Tak?
-          Może i tak.
-          No to zapraszam na małe śniadanko.
Jadłem sam, bo cyferkowa młodzież gdzieś się ulotniła a i Crim także zniknął. Jego żona zaś nie wydawała się zainteresowana rozmową. Uśmiechała się tylko podstawiając pod nos kolejne talerze. Podziękowałem i z ulgą zostałem sam. Przespać się? Czemu nie? Przespać się i potem obudzić. O! I to jest plan! Tuż przed snem zobaczyłem jeszcze twarz Solina. Oczywiście uśmiechniętą.
Spało mi się na tyle dobrze, że po otwarciu oczu dłuższą chwilę kombinowałem gdzie jestem. Już prawie zaczynałem wierzyć w dziwny sen, ale moje otoczenie zdecydowanie potwierdzało, co innego. Otrząsnąłem się z resztek snu i rozpakowałem swoje rzeczy. W domu była tylko żona Crima która uśmiechała się jak bezbronna łania. Jeśli oczywiście łania się uśmiecha.
Do obiadu było jeszcze trochę czasu, więc wymyśliłem sobie, że pozwiedzam trochę. Chodziłem brukowanymi uliczkami między zadbanymi domami. Większość z nich miała kolor żółto- beżowy. Małe płotki, za nimi ogródki, kwiatki, altanki, hamaki. Na dworze ciepło, słonecznie- sielanka jak z filmu. Wszyscy, których spotkałem oczywiście uśmiechali się do mnie, co już nie było dla mnie dziwne. Widać w szkole mają tu zajęcia z przysposobienia uśmiechowego. Jeszcze chwila i sam zacznę krzywić twarz. Nagle coś mi zaświtało- zobaczyłem ścianę domu, ale czerwoną. Telefon! Tak powiedział Crim- trzeba gadać z... jak mu było? Jakoś tak jak chińska zupka... Czong, Czun... Cholera! Zapomniałem. Dom faktycznie był czerwony, wyblakły od słońca, ale wyraźnie różnił się od innych. Chyba celowo. Furtka otwarta, drzwi uchylone. Zanim zdążyłem je pchnąć z głębi domu usłyszałem:
-          Proszę wchodzić. Jestem na końcu korytarza i w lewo.
Dom należał chyba do jakiegoś mechanika. Na półkach leżało mnóstwo rupieci, kłębowiska przewodów, ale też jakieś słoje z dziwnymi zawartościami.
-          Proszę, proszę tu do mnie- głos przerwał moje oględziny.
Pokój a właściwie pracownia była zagracona jeszcze bardziej. Po ilości i rodzajach przedmiotów właścicielem  musiał być chemik, fizyk i cholera wie, co jeszcze.
-          Czekałem na pana. – głos należał do człowieka, który jakoś wydał mi się znajomy.
Kogo on mi przypomina? Taka trochę nieobecna twarz...
-          Jestem Czon albo Czony jak pan chce.
-          Ja jestem...
-          Wiem, wiem...
-          Tu wszyscy tak mówią! Już mnie to trochę denerwuje.
-          Przyzwyczai się pan doktorze. Tam ma pan kawę.
-          Dziękuję, ale ja taką bardzo słabą pije...
-          Ależ wiem! Ja preferuję mocną, ale panu zrobiłem taką jak trzeba. Proszę spróbować. Już przestudzona, tak jak trzeba. I z mlekiem. Jestem wie pan specem od kawy i naj...
-          Zaraz, zaraz- przerwałem bez ogródek, bo kawa faktycznie była taka jak lubię- skąd przepraszam pan wie, jaką kawę lubię. Czuję się jak by wszyscy mnie tu znali i to znali bardzo dobrze.
-          Mówiłem: przyzwyczai się pan. Tu tak jest. Takie miasteczko. Ale, ale słyszałem, że pan coś ode mnie potrzebuję?
-          Chciałem zadzwonić z komórki, ale nie mam zasięgu, wiec szukam innego telefonu.
-          Telefony- Czon wydął wargi chyba z pogardą i nagle skojarzyłem! Był podobny do
 Relicha! Inna fryzura, ale oczy, usta, mimika, z dziesięć lat więcej i... Relich!
-          Telefony.- powtórzył.- Przeżytek. Mieliśmy tu kiedyś  telefony, ale nie zdawały
       egzaminu. Usterkowe, zawodne. Już od dawna nie używamy.
-          Czy pan nie jest bratem profesora Relicha? – miałem nie pytać, ale jakoś samo wyszło.
-           Relich? – znana mi doskonale pionowa zmarszczka na czole- Relich? Profesor? A w czym profesor?
-          Lekarz, kardiolog...
-          A! No jasne! Bratem? Kuzynem raczej, dalekim, ale kuzynem. Ależ mi to uciekło. Relich. No tak. Oczywiście.
Jakoś tak nie szczerze to zabrzmiało. Można nie pamiętać kuzyna. Ale kuzyna Relicha? To jakby zapomnieć, kto to jest wujek Einstein. Coś mi tu nie gra. Postanowiłem nie drążyć.
-          Jak to przeżytek- wróciłem do telefonów, co Czon przyjął z widoczną ulgą. – sprawa jest poważna. Muszę się skontaktować z profesorem. Tu chodzi o życie pana Solina.
-          Życie Solina? Proszę bez obawy jeszcze nie pora. A telefony to przez przewody. A to się zrywały, a to w samej aparaturze coś się psuło. Niepotrzebna zabawka. Zarzuciliśmy.
-          To przepraszam, jak się kontaktujecie?- pominąłem milczeniem fakt, że wszyscy tu
daleko lepiej ode mnie znają się na medycynie a szczególnie na stanie Solina.
-          No... mówimy do siebie.
Prostota stwierdzenia rzuciła mnie na kolana. Mówią do siebie. Ot tak po prostu.
-          Ach mówicie do siebie. Bosko! Cudownie! Bajecznie!!! To proszę powiedzieć profesorowi Relichowi żeby się ze mną skontaktował. Dobrze? – czułem jak wszystko się we mnie napina. Nawet jelito długie.
-          Ale go tu nie ma przecież.
Co za błyskotliwy wniosek! Jaka logika? Gość chyba chce, żebym eksplodował.
-          Więc chyba po to niejaki Bell wymyślił telefon żeby kontaktować się na odległość. Nie uważa pan?
-          Proszę się nie martwić- Czon odzyskał rezon- wystarczy, że pan powie Solinowi i on się skontaktuje, z kim trzeba.
-          Gołębiem pocztowym?
-          A wie pan, że kiedyś to wykorzystywaliśmy? Ale też były zawodne- zasmucił się – a to jakieś drapieżniki albo coś.
-          Więc wrócę do mojego pytania: jak się między sobą kontaktujecie?
-          No, mówimy do siebie.
Brakło mi sił. Myślałem, że to jakiś ścisły umysł a gadałem z gościem, który nie pamięta swojego kuzyna znanego na całym świecie i który zamiast telefonu po prostu...mówi.
-          Jest tu jakaś knajpa?
-          Jest, oczywiście tylko na uboczu. Trzeba iść wzdłuż drzew a potem zobaczy pan taki brązowy budynek. Wpadnie pan jeszcze do mnie?
-          Nie omieszkam- zabrzmiało chyba nieco zgryźliwie.- Do zobaczenia.

Knajpa faktycznie była na uboczu. Zresztą było tu kilka budynków, które wyglądały mi na... centrum rozrywki. Tyle, że centrum poza centrum. Kto to wymyślił?
Wnętrze jakby nieco rustykalne, barman chyba też. Tylko  ja i barman. Jak w westernie.
-          Witam panie doktorze. Co pan sobie życzy?
-          Oczywiście pan też wie, kim jestem? Co lubię i skąd idę?
-          Od Czonego. Ale co pan lubi, tego nie widzę- zasmucił się. Poważnie!
-          Nie widzi pan?- powoli zaczynałem wariować.
-          Niestety! Ale zaproponuję coś, co może smakować...
-          Może być. Byle kopało.- mógł mnie poczęstować nawet wywarem z pocztowych
gołębi. Było mi wszystko jedno. Ciecz w szklaneczce była żółtawa, słodka.
-          Na miodzie? –zapytałem
-          A tak. Smakuje?
-          Smakuje. I kopie. Za wcześnie na gości?
-          Eee... Otwieram przed wieczorem. Reszta też. Teraz tylko dla pana. Ledwo zdążyłem.
-          Jak dla mnie? Skąd pan wiedział, że przyjdę?
-          No jak skąd? Od Czona.- Wydawał się zdziwiony.
Na bank robili sobie ze mnie jaja! Nigdzie się nie zatrzymywałem, z nikim nie gadałem. Ten cały Czon musiał tu przybiec, zadzwonić, kurde! Nadać morsem!
-          Panie... Przepraszam jak się mam do pana zwracać?
-          Mówią mi Bar.
No tak. Jeszcze i to. Jak może mieć na imię gość pracujący w barze? Infor? Gór? Hut? Ależ oczywiście, że Bar. Ja powinienem być Dok! A mój durny tata dał mi na imię Bonawentura. Dosyć, że imię dziwaczne to, jakie marnotrawstwo i brak logiki.
-          Więc panie Bar. Zanim mi pan wyjaśni, jak Czon panu powiedział, że specjalnie dla mnie trzeba otworzyć ba... ten przybytek, proszę jeszcze raz tego miodu. Żebym jakoś przeżył te nowości.
-          Dobry prawda?
-          To jedyna rzecz, jaką tu pojmuje. Rozumie pan?
-          Nie bardzo- stropił się biedaczek.
-          Nieważne. Jak posiadł pan wiadomość, że idę do pana?
-          Od Czona.
Prostota, komunikatywność, logika. Umieram. Wypiłem duszkiem a on szybciutko mi dolał.
-          Taaaak. Od Czona. Dobrze. A w jakiż to sposób Czon panu to... zakomunikował?
-          Powiedział mi.
-          Czyli był tu? Przyjechał?
-          Nie skąd! Po prostu mi powiedział.
Obłęd. Był większy i  pewnie silniejszy, ale już miałem chwycić go za szyję i wywlec zza baru. Bara zza baru... Patrząc jak szyja sinieje, oczy wychodzą z orbit.... chyba to jakoś wyczuł, bo zrobił krok do tyłu poza zasięg moich morderczych rąk. To mnie ostudziło. Przecież jestem lekarzem. Przysięga Hipokratesa, te sprawy...
-          Dobry człowieku. Wypiję teraz to twoje cudo, zapłacę i oddalę się w poszukiwaniu twoich następnych dowcipnych pobratymców. Dobrze?
-          Nie trzeba płacić. Przecież pan opiekuje się Solinem. Nie trzeba płacić.
-          Co za radość! Niech  będzie. Dziękuję bardzo za wszystko. Dziękuje!
Byłem w drzwiach, gdy usłyszałem:
-          Niech pan idzie do Crima. Obiad już czeka.
Gdybym mógł wystrzelić z własnego zadu miotaczem płomieni to z Bara i jego baru zostałby tylko smutny, okopcony lej. Pokrzepiony tą myślą zamknąłem za sobą spokojnie drzwi i dostojnie, choć może nieco chwiejnie udałem się z powrotem. Bo co by nie mówić o tym dziwacznym miejscu ten ich miodzik kopał.

 Obiad faktycznie czekał. Dzieci czekały już przy stole a Crim jak zwykle z uśmiechem coś do mnie mówił, że obiad dobry, że później, Solin, że coś tam coś tam... Patrzyłem na jego synów i obiecałem sobie, że kupię im komplet piłkarskich koszulek z wysokimi numerami. Może kupię z dziesięć kompletów? Wizja wioski w ponumerowanych koszulkach Realu, Interu, Milanu podziałała na mnie kojąco. Obiad  smakował jak cholera! Czy to miód, czy to powietrze? Przyzwyczajony do jedzenia w pośpiechu i byle, czego doceniłem w pełni mistrzostwo żony, Crima która czujnie pojawiała się, gdy trzeba było czegoś dołożyć. A najbardziej zadziwiały mnie dzieci. Jadły spokojnie, bez krzyków, przekomarzań, fochów. Pomyślałbym, że mogą być zastraszone, ale ich uśmiechnięte twarze nawet nie pozwalały na taką myśl. Zjadły, co miały zjeść, podziękowały i zniknęły.
-          A gdzie dziatwa teraz poleciała? Bawić się?
-          Eee. Do szkoły jeszcze, ale tam się dużo bawią.
No ja myślę. Crim chyba jakieś dziwne wspomnienia miał, bo ja jakoś nie pamiętam, żebym się specjalnie w szkole bawił a jeśli to tylko z koleżankami i to po zajęciach.
-          A na popołudnie chodzą? – drążyłem
-          I rano też.
-          Rano i popołudniu? Ale wariactwo...
-          Czemu? Wszystkie dzieci tak chodzą a my kłopotać się nie musimy, że w domu coś się stanie.
-          No tak. A dzieciaki pewnie lubią szkołę jak cholera.
-          Ano lubią, lubią. Może kawy?
-          A nie dziękuję. Chyba odpocznę trochę.
-          Teraz Solin prosi do siebie, więc...
-          No tak. Może to i lepiej. Im szybciej porozmawiam... – resztę dopowiedziałem już
sobie w duchu. Po drodze poukładałem sobie w głowie punkt po punkcie, co i jak. Muszę
przecież to wszystko ogarnąć i jakoś uporządkować. Jestem tu jako lekarz a wszyscy robią sobie ze mnie agroturystę! Jeszcze chwila i zacznę doić krowy, kozy i co tam podejdzie do dojenia!
Solin siedział za domem w ogródku. Teraz już wyglądał normalniej. Jak na chorego przystało. Głupio brzmi, ale zrobiło mi się trochę lepiej. Znowu poczułem się lekarzem. Spojrzał się na mnie uważnie, pochylił głowę i uspokoił:
-          Przejdzie.
-          Kogo pan zaklina? Mnie czy siebie? Interesują mnie fakty a z nich wynika, że pana stan jest...opłakany.
-          Że umieram? Wiem. Doskonale wiem. Tylko, że jeszcze nie wszystko jest uporządkowane, więc nie umrę. Ani dziś, ani jutro.
-          Wie pan, gdyby nie sytuacja może i bym się ubawił. Pan wyznacza terminy? Że też nikt przed panem na to nie wpadł. Jakież to by było uproszczenie...Ustaliłoby się choroby między 12 a 15 i po problemie! Panie, jest pan ciężko chory i musi pan się tak zachowywać! To nie jest kwestia dobrego wychowania ani moich życzeń tylko pana... przyszłości.
-          Zdziwi się pan, ale ja znam swoją przyszłość. Pan też. Obaj wiemy, co nas... co mnie czeka.  A ponieważ to wiemy nie ma powodu, żeby sobie stwarzać ponętne wizje a z drugiej strony zabraniać rzeczy niezbędnych.
-          Niezbędnych? A co też może być niezbędne w takiej sytuacji?
-          Widzi pan muszę uporządkować kilka spraw a póki tego nie zrobię... zabrzmi to dziwnie, ale.. nie umrę.
-          Dziwnie? Tu wszystko jest dziwne a pan mi tu jeszcze o zawieszaniu choroby. Co się tu dzieje? Nie mógłby pan odwołać tej choroby? A przy okazji rozwiązać problemu głodu na świecie?
-          To właśnie tu jest normalnie. To wy żyjecie w pośpiechu, braku szacunku, złości. Nienawidzicie siebie i wszystkiego dookoła. Nienawidzicie i niszczycie. A ja? Ja już więcej z tego ciała nie wycisnę. I w tym jest także wasza wina. Zabijacie przyrodę, zabijacie siebie i nas także.
-          Ooo. Partia zielonych. Tego jeszcze brakowało. Wie pan: ja jestem tylko lekarzem. Na polityce się nie znam, ale na chorobach tak. I choć zabrzmi to brutalnie: na umieraniu też. Napatrzyłem się.
-          Każdy z nas się napatrzył. I powiem pan coś. Umieranie nie jest najstraszniejsze.
-          Naprawdę? A co w takim razie?
-          Przemijanie, młody człowieku. Przemijanie. Marnotrawienie czasu. To, co ty właśnie robisz ze swoim życiem. Teraz tego nie widzisz, ale przyjdzie taki dzień...
-          Co wy tu wszyscy? Cholera? Kółko wróżebno- etyczne? A daj mi pan spokój z takimi gadkami. Pan jest chory, ja jestem lekarzem a nie odwrotnie....
-          Ja chory? Nie synu! Moje ciało jest chore, słabe, ułomne. Ale z nas dwóch to ja akurat jestem zdrowszy. Nawet umierając. W twoim rozumieniu tego słowa.
Umierał, ale gdybym mógł mu tu i teraz w tym pomóc to byłem gotowy. Pieprzony moralista! Uspokoiłem się z trudem.
-          Zostawmy te wywody. Jestem tu po to, żeby pomóc. Ale musimy wypracować jakiś kompromis.
-          Już niedługo będę do pana dyspozycji. Codziennie proszę przychodzić- będzie pan sprawdzał to moje ciało. Tak pasuje?
-          Niedługo? Dyspozycja? Co to za słowa? To kompromis?
-          Nie to układ. Umowa.
-          A jeśli wcześniej... coś się wydarzy?
-          Z panem? Ja obiecuję, że ze mną nie wydarzy się nic... przykrego.
-          Przykrego? Ależ pan słowo dobrał! Niech tak będzie, ale muszę skontaktować się z profesorem Relichem i skonsultować pewne rzeczy.
-          Kontaktować może się pan tylko przeze mnie. Na razie kontakt mamy trochę utrudniony.
-          Jak przez pana? Telefon mi potrzebny.
-          Tu nie mamy telefonu a ja jak pan widzi muszę odpocząć a potem przekaże panu, co Relich odpowie. Co mam przekazać?
-          Pan żartuje? Prawda? Muszę osobiście porozmawiać. Co to za tajemnice? Co się pan teleportuje, czy jak?
-          Już jestem zmęczony. Proszę przyjść jutro. Dam panu znak.
Jak duch zza pleców wyłoniła się Wera. I znowu poczułem to zmęczenie. Jakby ktoś położył na mnie tonę piachu. Chciałem zaprotestować, ale Wera ujęła mnie pod łokieć i jak dziecko odprowadziła do drzwi.

Ciężko klapnąłem na ławce stojącej przed domem. Miałem dosyć. Czułem się tu jak dziecko. Wszyscy wiedzą lepiej ode mnie, co robić. Jestem lekarzem i do cholery dobrym lekarzem a tu mnie traktują jakbym był skautem samarytaninem. Ludzie gadają jak Kaszpirowski, zachowują się jak z filmu Lyncha a mnie trafia szlak! Jasny cholerny szlak! Znowu miałem ochotę się napić tego ich miodu czy czegokolwiek, co nieco zmąciłoby mi umysł. Dwa razy w ciągu dnia? Jak dalej tak pójdzie wyjadę stąd jako cholerny alkoholik! Zresztą, co mam robić wieczorem? Oglądać telewizję? No właśnie! Olśniło mnie! Przecież nie widziałem tu nigdzie telewizora. I nie słyszałem radia. I nie widziałem samochodów. Albo, chociaż rowerów. A przecież powinny być gdzieś oparte o jakiś płotek a dzieci powinny urządzać wariackie wyścigi. Może oni tu zjadają dzieci? Tuczą, czekają aż ich skórka stanie się napięta i różowa a potem na grill? Podniosłem się z ławki świadom, że jeśli nie pójdę do ludzi to za moment moja wyobraźnia stworzy zapach grilowanego mięska.

Otworzyłem drzwi i napotkałem wzrok mojego znajomego Bara. Trzymał w ręku szklaneczkę a drugą ręką wołał do siebie. Tym razem bar (tfu!), knajpa była pełna. Ludzie siedzieli przy stolikach i przy barze (tfu!) a w kącie klezmer coś brzdąkał na pianinie. Przez moment poczułem się tak jakby wszyscy na mnie czekali. Wyraźnie uśmiechali się do mnie i podnosząc szklaneczki, kieliszki, szklanice. Czułem się jak gwiazda rocka. Dotarłem do baru (tfu! tfu!) i z rąk bar- (tfu!)- mana odebrałem szklaneczkę tego ich miodu. Ani się obejrzałem jak poznałem ze 30 osób. Z każdą musiałem wypić toast za zdrowie Solina i po godzinie było mi wszystko jedno, kto jest czyją żoną, mężem, bratem, ciotką, wujkiem, synem. Po kolejnej godzinie byłem gotowy sam być mężem, synem, wujem a później nawet i ciotką. Ostatnim wysiłkiem udało mi się uciec na świeże powietrze i ciężko klapnąłem na pobliskiej ławce. Nie tylko ja szukałem ochłody. Nie rozglądałem się, dookoła bo wirnik w mojej głowie wzmacniał i tak za szybkie obroty, ale słyszałem wokół siebie głosy. Słyszałem, słyszałem, ale wszystko ucichło.

 Otworzenie oczy stanowiło pewne wyzwanie, ale jakoś sobie poradziłem. Próbowałem oderwać język od podniebienia i wydawało mi się, że słyszę trzask dartego materiału. Zorientowałem teren: mały pokój, zaciągnięte zasłony, przy łóżku szafeczka a na niej... Kubek! Kubek! Picie! Sięgnąłem ręką, a w mojej głowie od razu załączyło się śmigło. Przemogłem grawitacje, która zdecydowanie była dziś większa niż normalnie i siorbnąłem napoju. Papier ścierny w moich ustach nieco zmiękł i ku mojemu zdumieniu okazało się, że nadal mam kubki smakowe! Poczułem chłód i cierpkość napoju. Odstawiłem kubek i opadłem na poduszkę. Próbowałem coś sobie przypomnieć, ale mój mózg zajęty był chyba podtrzymywaniem podstawowych funkcji życiowych. Co dziwniejsze wyraźnie czułem jakiś dziwny zapach. Chciałem jeszcze coś... No właśnie. Co ja chciałem? A chyba spać.
Drugie przebudzenie było nieco w lepszym stylu. Mocno zaciągnąłem się powietrzem, nadal czułem mocną woń. Kilka głębokich oddechów i poczułem przypływ siły. Heroicznie poderwałem własny kadłub w górę, zwieszając nogi z łóżka. W tym momencie otworzyły się drzwi.
-           Witam serdecznie! Pamiętasz mnie? Miro. Miro- ogrodnik. Pamiętasz?
-          Szczerze mówiąc nie bardzo. Skąd się tu wziąłem?
-          Przyszedłeś. No prawie. Jak się czujesz?
-           Nooo. Nieźle. To ja z reguły zadaje to pytanie. I znam też odpowiedzi. Potrzebuje...
Miro zdecydowanie nie był ciekawy, co też lekarz na mega- kacu potrzebuje. Odwrócił się na pięcie i zniknął mi na chwilę. Trochę mnie to zbiło z tropu o ile jakiś trop można w takim stanie mieć. Może tylko trop toalety? Miro jednak zaraz się pojawił. W ręku trzymał ceramiczną miskę z parującą zawartością.
-          Jedz. Ja też wiem, czego ci potrzeba. Lata praktyki- mrugnął okiem
porozumiewawczo. Zawartość misy była nieco zagadkowa, ale już dawno utwierdziłem się w przekonaniu, że mądrości ludu w takich wypadkach są jak najbardziej na miejscu. Miro oddał mi naczynie i znowu zniknął. Zupa, bo to chyba była zupa, przypominała kolorem czerninę, ale smakiem nic, co w życiu jadłem. Chyba, że... Sake? Zupa z japońskiej gorzały? To naprawdę dziwne miejsce skoro mam takie skojarzenia. Zresztą, z czego by nie była smakowała. I to jak! Zrobiło mi się trochę lepiej. Na, tyle, że wstałem i z pustą miską udałem się na poszukiwanie gospodarza. Po głosach dotarłem do kuchni, w której siedział ratownik- Miro i ładna blondyna.
-          No proszę. Witamy gościa. Poznaj to moja żona – Luba.
-          Miło mi i dziękuję za zupę! Na imię mam Bonawentura, ale mówią mi Bono.
-          Jak się czujesz? – głos Luby był miły. Nawet dziś.
-          No raczej nieszczególnie. Ten wasz miód....
-          Stary! Jesteś bohaterem!- przerwał mi Miro ze śmiechem- tu nikt nigdy nie wypił tyle tego paskudztwa na raz. Myślę, że wiem, co się dzieje w twojej głowie.
Miał rację. Wnętrze mojej głowy służyło właśnie jakiemuś rojowi pszczół za ul, w którym osadzone były małe, ale głośne obrotowe drzwi. Reszta ku mojemu zdziwieniu nawet funkcjonowała należycie, szczególnie żołądek.
-          Nie przejmuj się, przejdzie. Odpocznij trochę. Chodź do ogrodu do altanki a Luba przyniesie ci coś do picia.
W ogrodzie faktycznie było lepiej, chłodno. Siadłem na wygodnej ławce i popijałem drobnymi łyczkami cierpki napój i cieszyłem się uczuciem opuszczanie mojej głowy przez owady. Powoli zaczynało do mnie docierać piękno ogrodu. Nigdy jakoś specjalnie nie znałem się na kwiatach, oprócz paprotek, które od czasu do czasu suszyłem, ale okazy, które tu widziałem były oszałamiające. Sama altana wydawała się tratwą na morzu kolorów. Do tego metalowe, finezyjnie powyginane instalacje artystyczne –tak się chyba to nazywa- stwarzały wrażenie obrazu grafiki komputerowej niż realnego miejsca.
 Miro pojawił się jak duch i przyglądał mi się z uwagą.
-          Co jest? Nie wyglądam szczególnie?- zapytałem ze zrozumieniem.
-          Nie, to nie to. Zastanawiam się jak się tu odnajdujesz?
-          Tu w ogrodzie? Czy w ogóle?
-          I tu i tu.- uśmiechnął się.
-          Jakby to powiedzieć? Doświadczam tu nieznanych mi dotychczas uczuć. Choćby zagubienia.
-          Wiem. Znam to. Widzisz i czujesz rzeczy, których nie potrafisz nazwać. Prawda?
-          Coś w tym stylu. Wszyscy traktują mnie tu z pobłażaniem jakbym... Sam nie wiem?
-          Chodź, pokażę ci coś, co pomoże ci to zrozumieć.
Wstałem z obawą, ale pszczoły były już bardzo daleko. Zanurzyłem się za gospodarzem w morzu kolorów. Zaprowadził mnie do dużego metalowego, kwietnika. Wkomponowany w kląb zupełnie nie raził połączeniem metalu i roślin.
-          Wiesz, co to jest?
-           No, kląb.
-          Ale to!- położył dłoń na jednej z metalowych odnóg.
-          Kwietnik, czy jakoś tak.
-          A z czego?
-          Z metalu. – zaczynałem się niecierpliwić, bo nie byłem w nastroju na testy botaniczne,
metalurgiczne ani żadne inne zresztą.
-          A z jakiego?
-          O rany! Jestem lekarze a nie... No nie wiem? Po kolorze to mosiądz chyba?
-          Nie. To złoto.
-          Proszę?
-          To złoto. Nie pozłacane tylko złoto. Prawie czyste.
Gość mówił poważnie. Już wydawało mi się, że spotykam normalnego faceta a ten mi tu... Następny kandydat do leczenia!
-          Wiem, że dla ciebie to dziwnie brzmi, ale to naprawdę złoto. Znasz się na tym?
-          Miałem kiedyś łańcuszek. Człowieku chcesz mi powiedzieć, że w twoim ogrodzie bluszcz oplata kwietnik ze złota? Prawdziwego złota?
-          To nie  bluszcz.
-          Jezu! A niech to będzie kalarepa! Mówimy o kilogramach złota a ty się czepiasz...
-          Spokojnie! Wiem, że to trudne, ale to właśnie jest sedno sprawy. U was złoto jest cenne a u nas... Jest nieprzydatne.
-          Nieprzydatne? – zaczynałem już tracić resztę sił.
-          Jest za miękkie, kruche, więc niepraktyczne.
-          Mam rozumieć, że wszystkie te kwietniki są ze złota?
-          Tak.
-          Przecież tego tu jest ze 200 kilo?
-          W samym tym jest ponad 300 a mam tu podobnych siedem.
-          O Jezu! Muszę usiąść.- wróciłem potulnie na ławkę i klapnąłem na nią ciężko.
Miro dolał mi do kubka płynu usiadł obok i spokojnie podjął wątek.
-          Jako jeden z nielicznych przebywałem trochę u was. W waszym świecie mówiąc ściślej.
-          W naszym świecie?
-          Tak najlepiej można to określić. To miejsce jest zupełnie inne od tego, w którym żyjesz. Ja miałem takie same problemy, kiedy trafiłem do was. Może nawet było gorzej? Nie umiałem się poruszać, funkcjonować... Zrozumieć.
-          Ja już nic nie rozumiem.
-          Zaufaj intuicji. Słuchaj tego, co ludzie mówią. To wystarczy.
-          Ależ wy tu wygadujecie takie rzeczy...
-          Wierz mi, że nic takiego, jeśli nie będziesz próbował z tym walczył.
-          Jak walczył? Mam pogodzić się ze świadomością, że u ciebie w ogrodzie leży tona złota? Że nie macie telefonów? Bo są przestarzałe? Z tym mam nie walczyć?
-          Złoto jest po moim dziadku. Kiedyś było tu używane częściej, ale teraz... Są inne surowce. Ale znajdziesz tu wiele starych elementów ze złota. Wieszaki, sztućce, klamki. A, że telefony? Sprawa jest bardziej skomplikowana. Większość ludzi tu mieszkających umie porozumiewać się... w myśli.
-          W myśli? Telepaci? Wioska rycerzy Jedi? No teraz to chyba przesadziłeś!
-          Pomyśl sam. Nic cię nie uderzyło?
Byłem zakręcony, ale przypomniały mi się wszystkie te momenty, w których ktoś lub coś na mnie czekało. Crim i jego „ za wcześnie pan spadł”, otwarta tylko dla mnie knajpa, czekające obiady. I kawa! Kawa u Czona, taka jak lubię! Przecież tego nikomu nie mówiłem!
-          A czy oprócz przekazywania myśli umiecie... czytać?
-          Żeby przekazywać myśli musimy umieć, ale większość w bardzo małym stopniu. Wręcz znikomym. Są jednak tacy, którzy potrafią sięgnąć głębiej.
-          Czon?
-          Między innymi. Zabolało cię?
-          Zabolało? Nie.
-          To skąd wiesz, że sięgnął? Wiedział coś?
-          Wiedział.- czułem się jak w bajce. To, co Miro mówił powinienem traktować jak
wynurzenia wariata, ale jakoś nie potrafiłem.
-          A Solin?
-          On widzi najwięcej. Ma najsilniejszy dar. Dlatego jest Solinem.
-          To nie imię?
-          Imię, ale nie przywiązane do rodziny tylko do człowieka, który jest... Solinem
-          Jeśli on umrze, kto zostanie... następnym?
-          Nie wiem. Nikt nie wie oprócz niego. Ogłosi to za kilka dni.
-          To, dlatego mówi, że nie umrze zanim czegoś nie uporządkuje?
-          Tak.
-          A ty? Widzisz?
-          Widzę, ale mało. To, dlatego, że jakiś czas mieszkałem poza wioską. Jeśli ktoś ją opuści na dłuższy czas traci siłę. Ja byłem u was ponad rok.
-          A Relich? Znasz takie nazwisko?
-           Relch. To imię. Nazwiskiem zostało u was. Znam. Pracowałem z nim trochę. Korzystałem dzięki niemu z naukowych laboratoriów badawczych. Jestem ogrodnikiem, bo był nim mój ojciec, dziad i jego ojciec i jego dziad. U was mówiono by o mnie znachor, zielarz a może nawet przedstawiciel medycyny naturalnej. Trochę kolegami po fachu jesteśmy. Dlatego u mnie wylądowałeś.
-          On też miał dar?
-          Tak. Gdyby został tutaj może on byłby Solinem? To kuzyni. Relch jest młodszy. Miał jeden z najsilniejszych darów. Poprzedni Solin zdecydował jednak, że ma wyjechać.
-           Kuzyni? Zupełni inni. Za to Czon jest podobny.
-           Najmłodszy z nich. Tylko, że dziwny trochę.
-          Dziwny? No, jeśli on jest dziwny.... A czemu Relich musiał wyjechać?
-          Nie wiem. Tak miało być. Widocznie miał tyle siły, że potrafił ją wykorzystać i tam, u was. Oni umieją sięgać mocno w przód. Czasami naprawdę daleko.
-          No jeszcze lepiej. Chodzi ci o przyszłość?
-          Wszyscy tu widzimy, ale większość blisko.
-          Co jeszcze umiecie? Znikać? Teleportować się? Latać?
-          Kiedyś tak.
-          Co tak??? Niech to szlak? Co?
-          Latać. Może nie latać, ale przemieszczać się.
-          Dość! Jestem lekarzem. Skończyłem studia, praktykowałem w najlepszych szpitalach na świecie, wykonałem ponad 100 operacji na otwartym sercu a ty mi chcesz wmówić, że wy sobie tu latacie. Tak?
-          Teraz już nie. Ale jeszcze mój dziad latał. Ówczesny Solin zakazał.
-          Że co? Zakazał latać? Boże! Przecież to niemożliwe!!! Za nisko lataliście? A może za szybko? Za duże przeciążenia?
-          Wiem, że wydaje ci się to nierealne, ale tak było. Uprawialiśmy tu taką roślinę, która po odpowiednim przygotowaniu pozwalała unosić się nad ziemią i... latać jakby.
-          Jakby? Jezu! Jakby lataliście?
-          No. Ale mikstura była strasznie moczopędna i zdarzało się wielokrotnie, że ktoś na dole bywał... zmoczony. Parę razy zdarzyło się też, że ktoś unosił się, no wiesz, pod wpływem różnych używek. Skutek był taki, że albo zasnął i spadł albo o coś zawadził. Dlatego roślinę zniszczono i latania nie ma.
Widok lecącego Supermana sikającego na przechodniów to nawet dla mojej wyobraźni było za dużo! A jeszcze walącego po pijaku łbem po drzewach i dachach? Miro jednak nie specjalnie przejmował się moim stanem psychicznym i opowiadał dalej:
-          Zresztą takie przemieszczanie nie było już potrzebne, bo porozumiewać i tak mogliśmy się inaczej.
-          Podsumujmy: mam rozumieć, że zawiesiliście działalność lotniczą na korzyść telepatii i jasnowidzenia. Rozumiem. Taaa. To chyba ma sens. Bierzesz mnie za durnia?! Czemu Relich skoro ma taką możliwość nie lata? Na przykład po sali operacyjnej?
-          Mówiłem ci, że tylko tu nasze zdolności funkcjonują należycie. U was działają szczątkowo. A do latania potrzeba mikstury a mikstury nie ma i nie będzie. Zresztą gdyby powiedział ci, że umie czytać w myślach to uwierzyłbyś? Nie wierzycie w nic, czego nie możecie dotykać. Nawet Boga oblekliście w mury. Im mniej w niego wierzycie tym więcej stawiacie krzyży, kościołów, figurek. Nie ma w was wiary. Żadnej. Chociaż nie. W pieniądz wierzycie bez zastrzeżeń.
Chyba nie miałem najmądrzejszej miny, bo Miro wstał. Chwilę patrzył się na mnie dziwnie a potem potarł dłonią czoło i uśmiechnął się.
-          Odpocznij jeszcze. Właśnie rozmawiałem z Solinem. Na obiad, późny zresztą, pójdziesz do niego. Widzisz, jakie to proste prawda?
-          Proste.- nic więcej powiedzieć nie umiałem.

Stół ustawiony był w dużym pokoju z otwartymi na oścież ogrodowymi drzwiami. Solin siedział za stołem. Wyglądał lepiej, ale i tak patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Wydawało mi się, że za chwilę z jego twarzy spadnie maska i zobaczę oczy umierającego człowieka. Wera posadziła mnie przed dymiącym talerzem.
-          Wiem, o czym pan myśli, ale jeszcze nie czas- pamięta pan? Wydaję mi się, że musimy zacząć jeszcze raz. Dawno nie było tu nikogo z zewnątrz a dodatkowo nie ukrywam, że byłem przeciwny przyjazdowi Pana. Relich jednak nalegał. Stąd moja irytacja. Rozumie pan moją sytuację?
-          Jestem za bardzo skołowany. Niedawno próbowano wmówić mi takie różne rzeczy...
-          Wiem. I może pana zmartwię, ale to wszystko prawda.
-          Ależ to wszystko jest...
-          Niemożliwe? Lekarz powinien wiedzieć, że zdolności człowieka są bardzo duże.
-          Duże? Tak. Ale nie... Sam nie wiem jak to powiedzieć.
-          Nasze mózgi jak pan wie wykorzystujemy w małym procencie. A wy ograniczacie się sami. Zabieracie sobie to, co kiedyś było naturalne. Ogłupiacie i wyjaławiacie. Przyzwyczajacie do wszystkiego, co zamiast upraszczać życie tylko je komplikuje. Wychowujecie każde następne pokolenie mądrzejsze w niepotrzebne nauki a nie uczycie ich siebie. Już niedługo będziecie rozmawiać ze sobą tak jak te wasze komputery: systemem zero- jedynkowym.
Byłem już tak bardzo ogłupiony, że złapałem za łyżkę i zacząłem jeść zupę. Skupiłem się na tej prostej czynność jakby miała uratować mi życie. Solin zauważył to, uśmiechnął się i sam także oddał się siorbaniu. Zupa jednak musiała się kiedyś skończyć i mimo, że zwolniłem tempo dno talerza przybliżało mnie do rozmowy. Gospodarz tylko kilka razy podniósł łyżkę do ust.
-          Nie chcę pana denerwować. Tylko u kresu mojej drogi zrobiłem się bardziej drażliwy.
      Widzę tyle zmarnowanego czasu, tyle pogrzebanych szans, zdolności.
-          Ale czemu tego nie zmieniacie? Gdybyście ogłosili to światu...
-          To, co? Potrzebna wam jest kolejne sekta? Sam się pan zżymał na to, co wcześniej mówiłem. Zresztą już nie umiecie spojrzeć na to inaczej. Traktujecie takich ludzi jak wrogów. Zamykacie w szpitalach, izolujecie, odtrącacie.
-          A Relich? On przecież wyjechał. Pomaga. Operuje.
-          Tak. Wyjechał. I wielu innych. Część wróciła i z trudem mogła się odnaleźć. Inni zostali. Pracują, tworzą, prowadzą badania, uczą, leczą. To jest nasz wkład w ratowanie tego, co wy tak spieszycie się niszczyć.
-          Ale.. Mam tyle pytań. Sam nawet nie wiem jak zacząć?
-          Pozna pan odpowiedzi. Nie na wszystkie pytania, ale na część na pewno. Tylko czy jest pan pewny? To nie będzie wygodna wiedza.
-          Przecież byli tu inni tacy jak ja. Poradzili sobie?
-          Nie wszyscy. Niektórzy żyją tu od wielu lat i nigdy nie pytali. Przynajmniej głośno. Domyślają się, ale nie chcą potwierdzenia. Tak im lżej. Żyją szczęśliwi a ta wiedza mogłaby to popsuć.
-          Jak można żyć bez takich odpowiedzi?
-          Można. Po co wiedzieć za dużo? Natura pozwoliła nam poznawać niezbędne nam prawdy z wiekiem. Starsi pomagają młodszym swoim doświadczeniem, ale to młodsi zawsze wiedzą lepiej i więcej. Tylko nie umieją tej wiedzy spożytkować. Tak ja pan. Prawda? Błądzicie, tracicie czas i dochodzicie do odpowiedzi dawno wam znanych. Ale taka jest kolej rzeczy. Też taki byłem.
-          A inni obcy? Turyści, badacze, złodzieje? Macie tu złoto...
-          O tym później. Nie ma tu Internetu, telewizji, radia, aut. I dziwnym zbiegiem okoliczności strasznie boli ich tu głowa.
Uśmiechnął się na chwilę a potem wskazał mi półmiski:
-          Niech pan je drugie danie. Wera bardzo się starała. Potem mnie pan zbada.
Jadłem, ale nawet nie bardzo docierało do mnie, co. Jeśli to była prawda to znalazłem się w oazie... Czego? To zdecydowanie mnie przerastało. Nawał rzeczy, o których tylko czytałem lub oglądałem w filmach teraz ocierał się o mnie jak kot pieszczoch. Bezmyślnie przyglądałem się jak Solin prowadzi mnie do drugiego pokoju. Teraz było już widać po nim wysiłek. Ileż ten człowiek miał w sobie... nawet nie sił tylko mocy! Moje badanie nic nowego nie wniosło. Gdybym nie wiedział, w jakim stanie jest organizm dałbym głowę, że to tylko osłabienie spowodowane jakąś grypą.
-          Nic nowego panu nie powiem. Nadal twierdzę, że wymaga pan natychmiastowego monitorowania. Bierze pan zalecone leki?
-          Oczywiście. Wera jest moim najlepszym lekarzem. I strażnikiem. Pilnuje mnie cały czas. Niech pan już wraca do Crima. Nie wygląda Pan najlepiej. Wczorajsza noc dała się we znaki? Ja także muszę odpocząć i przygotować się do odpowiedzi na pańskie pytania. Zobaczymy się jutro. Sen niesie ze sobą wiele prawd. Proszę spać spokojnie.

Oczywiście Crim już na mnie czekał. Siedział na ławce przed domem i z daleka już się do mnie uśmiechał. Wymieniliśmy się grzecznościami, ale uciekłem, czym prędzej do swojego pokoju. Siadłem na łóżku i poczułem zupełny brak sił. Chciałem spróbować ogarnąć to, co się działo w mojej głowie, ale nie byłem w stanie. Musiałem na siłę skupić się na czymś innym. Umyłem się, ogoliłem, przebrałem. Zamieniłem kilka słów z żoną Crima, pożartowałem z dzieciakami. Siadłem na ławce obok gospodarza i wpatrywaliśmy się razem w ciemniejące niebo. Mimo tego, co się tu działo, tych wszystkich niedorzeczności rodem z książek Kinga czułem się teraz... bezpiecznie. Chyba, dlatego, że zaczynałem w to wierzyć? O rany!
Siedzieliśmy tak i gapiliśmy się w górę. Zrobiło się już całkiem ciemno a niebo rozgwieździło błyskawicznie.Nie wiem ile tak siedzieliśmy. Dopiero Oola przywołała mnie z powrotem do rzeczywistości pojawiając się nagle przede mną i podając mi kubek.
-          Proszę wypić. Solin powiedział, że dziś to się panu przyda.
-          Co to jest?
-          Wywar taki. Pozwoli lepiej spać. A dziś musi pan dobrze spać. Niech pan piję.
No i wypiłem. Trochę imbirem smakowało i takie jakieś było lekko musujące chyba. Oddałem pusty kubek, Oola zaraz znikła a Crim obdarzył mnie swoim uśmiechem.
-          To będzie dobra noc. Zobaczy pan. Wiele.
Miałem zapytać, o co mu chodzi, ale znowu zaczął się gapić w gwiazdy, więc dałem sobie spokój. I tak pewnie nie wiele bym się dowiedział. Siedzieliśmy tak jeszcze jakiś czas, tylko, że gwiazdy zaczynały tańczyć. Upewniłem się, że Crim nie reaguje na ich pląsy, więc pomyślałem, że to zmęczenie i natłok wrażeń. Podniosłem się i z trudem, ku mojemu zdziwieniu dotarłem do pokoju. W głowie kręciło mi się na tyle, że postanowiłem najpierw się położyć a rozebrać później. To chyba przez ten napój. Miałem ochotę wstać i spytać, Ooli co to za świństwo i jak z tym walczyć, ale czułem się coraz gorzej. Właściwie nie gorzej a dziwniej. Zamknąłem oczy i po chwili już ich nie potrafiłem otworzyć. Nie otaczała mnie jednak ciemność a wręcz przeciwnie! Kołowrót kolorów. Zanim się obejrzałem świat zaczął mi się rozpadać na atomy, raczej piksele? Wiedziałem, że muszę otworzyć oczy! Tylko, że nie mogłem! Próbowałem ruszyć ręką. Bez skutku. Zebrałem całą siłę woli i ponowiłem próbę. Drgnęła. Druga także. Teraz powieki! Dźwignąć powieki! Udało się. Pokój wydawał mi się mniej realny niż to, co widziałem przy zamkniętych oczach. Wytrzymałem chwilę a potem same się zamknęły. Miałem podjąć kolejną walkę, ale poczułem czyjś... dotyk. Nasilał się, potęgował, ale koił i uspakajał. Pikselowe elementy zaczynały znowu się łączyć i zaczynałem coś widzieć. Postać. Najpierw rozmyta, niewyraźna z każdą chwilą nabierała ostrości. To był Solin! Chciałem coś powiedzieć, ale mnie uprzedził. Nie otworzył ust, ale jego głos rozbrzmiał w mojej głowie tak wyraźnie, że gdyby krzyknął to eksplodowałbym natychmiast.
-          Nie walcz. Poddaj się. Jesteś bezpieczny. Chciałeś odpowiedzi? Teraz masz szansę. Zobaczysz wszystko, co będziesz chciał. Jesteś gotów na podróż?
-          Coś się ze mną dzieje. Rozpadam się. Jesteś halunem. Coś się ze mną dzieje...
-          Nic się nie dzieje. Doświadczasz podróży, dotknięcia, wizji. Skup się na pytaniach. Twoja fizyczność nas teraz nie obchodzi. Wyrusz ze mną. Chcesz?
-          Chcę. Tylko jestem taki... Chcę.
Umknął mi moment, w którym znalazłem się na przeciw Solina. Unosiliśmy się nad jakąś głęboką zielenią. Patrzyłem pod swoje nogi i z wrażenia drętwiałem powoli. I znowu w mojej głowie usłyszałem głos Solina.
-          Wszystko w porządku. Będę twoim przewodnikiem. Tłumaczem.
-          Ja nie mówię, prawda? Słyszę cię doskonale, ale i ty nie mówisz. Tak?
-          Czujemy się. Jestem częścią ciebie a ty częścią mnie. Uspokój się. Myśl o pytaniach. Skup się na nich. Otrzymasz odpowiedzi.
-          Wioska. Skąd jesteście?
-          Patrz.
Zieleń pod moimi nogami przybrała kształty, kontury. Widziałem z lotu ptaka dużą polanę, strumień i człowieka. Poruszał się po wolnej przestrzeni i coś wytyczał. Wbijał kołki, łączył sznurkiem. Obraz nabierał szybkości i widziałem jak powstaje dom, kolejny budynek nad samym strumieniem, chyba młyn, następny dom...
-          To Solin. Pierwszy Opiekun. Przybył tu, bo nakazał mu to Głos. Wykonywał jego polecenia przez cztery lata tworząc samemu wioskę. Widzisz? Potem zaczęli przybywać inni. Każdy ściągnięty potrzebą, znakiem, głosem, snami. Przybywali i wykonywali to co polecił im Głos i  Solin. Każdy znał swoje miejsce, każdy realizował siebie.
Faktycznie wioska powiększała się błyskawicznie. Zapragnąłem być bliżej i zanim to zrozumiałem znalazłem się kilka metrów nad zabudowaniami. Widziałem jak ludzie krzątają się dookoła zabudowań, widziałem ich twarze, uśmiechy. Widziałem Solina. Tego na dole. Pierwszego Opiekuna? Tak powiedział? Czemu Opiekuna?
Wioska zawirowała i znalazłem się w lesie. Widziałem jak jacyś ludzie biegają bez sensu między drzewami a inni wymiotują na czworakach lub leżąc. Głos w głowie natychmiast wyjaśnił:
-          To właśnie Opiekun. Widzi najwięcej. Wie, kto zmierza do wioski i działa jak filtr. Ci, którzy nie mogą tu być nigdy tu nie dotrą. Bronimy tego miejsca przed złem. Z zewnątrz i wewnątrz.
-          Wewnątrz?
Obraz znowu zatańczył i zobaczyłem dom z ogródkiem a w nim dwóch ludzi. Stali obok siebie. Jeden z nich bez pośpiechu wyjął nóż i wbił drugiemu w brzuch. Potem stał patrząc na leżącego.
-          To Herm. Zabił ojca. Opiekun nie zdążył.
-          Przecież widzicie w przód? Czemu zabił?
-          Tak mu kazał Głos. Nikt nie wie, czemu. On sam nie wiedział. Stał tak nad zwłokami aż przybył Solin. To był jedyny raz, kiedy Opiekunowi nie udało się zapobiec. Poznajesz zabójcę?
-          Jak bym go widział, znał, ale nie wiem?
-          To pierwszy Crim. Przodek tego Crima, u którego mieszkasz.
-          Ale czemu? Pierwszy Crim? Mówiłeś Herm...
-          Opiekun zmienił miano. Każdy męski potomek będzie nosił takie imię.
-          Crim... Od Crimen? Od złego uczynku? Tak?
-           Tak.
-          A inni? Popełnili jakieś... wykroczenia?
-          To bardzo rzadkie wypadki. Opiekun zawsze wie. Potrafimy zapobiec. Czasami karzemy, ale z reguły wystarczy wysłać sygnał. Inne Głosy też... tu są.
-          Jakie inne?
Czekałem na odpowiedź, która nie padała. Wioska zaczynała się chwiać, postacie znikać. Coś próbowało mnie przewrócić.
-          Musisz wracać, musisz spać.
 Głos Solina był bardzo słaby, dochodził z bardzo daleka. Sprawił, że wszystko pogrążyło się we mgle. Traciłem wzrok, słuch, świadomość. Zapadałem w siebie. Coraz głębiej. Przez moment wydawało mi się, że umrę, że wszystko się skończy. Będzie tylko ciemność. I wtedy przypomniałem sobie głos Solina. Słaby, nikły, nie wyraźny. Znałem takie głosy. Słyszałem ich mnóstwo. Prosiły mnie o życie, o to by operacja się udałaby nie zadrżała mi ręka. Solin! Coś się musiało stać! Zebrałem wszystkie siły ale ciemność która mnie otaczała zdawała się pętać i dusić. Coraz ciężej, mniej oddechu. Solin - Opiekun! Solin- Opiekun! Powtarzałem taką mantrę i wydawało mi się, że jestem silniejszy. Mocniej, głośniej. Muszę się obudzić! Solin- Opiekun! Solin- Opiekun! Solin – Opiekun! Solin – Opiekun!!! Jakaś siła zaczęła mną trząść. Chciałem się bronić, ale nie miałem jak. Powtarzałem tylko: Solin – Opiekun! Czułem jak zaczynają mnie boleć ramiona. Chciałem się osłonić, ale ręce miałem ciężkie, niewładne. Coraz głośniej zaczynałem słyszeć jak inny głos także powtarza moje zaklęcie: Solin – Opiekun. Postarałem się zsynchronizować mój głos z tamtym i krzyczeć razem. Nadal walczyłem ze swoimi rękami i nagle zobaczyłem nad sobą przestraszone oczy Crima. Pochylony nade mną szarpał mnie za ramiona i krzyczał: Solin! Opiekun!
-          Puść! Co ze mną robisz? – gardło miałem tak suche, że aż zapiekło.
-          Musisz się obudzić. Krzyczałeś przez sen. Piłeś krasse więc miałeś wizje, ale coś ci się stało. Nigdy tak nie było. Bałem się, że...
-          Nic. Mnie nic. Ale muszę iść do Solina. Pomożesz mi? Wydaje mi się, że coś się stało.
Czujesz coś? Ty albo twoja żona? Albo ktokolwiek? Wiecie coś?
-          Nie. Raczej nic. Solin by powiedział. Dałby znak.
-          Pomóż mi wstać. Musimy tam iść. Musisz mnie tam zaprowadzić!
-          Ale nie wiem...
-          Crim! Musimy! Uwierz mi. Coś się dzieje złego! Rozumiesz mnie?
Patrzył na mnie z niedowierzaniem. Nagle złapał mnie mocno za kark i prawie podniósł. Nogi miałem jak z waty, gdyby nie Crim natychmiast zwaliłbym się z nóg.
-          Nie wiem czy Solin będzie zadowolony, ale chyba ci wierzę. Oprzyj się mocno. Idziemy.
Zanim dotarliśmy do drzwi z drugiej strony podpierał mnie już najstarszy syn. Coś powyżej dziesiątki. Dwunasty? Tuzinek? Moje nogi nadal nie istniały, więc ciągnąłem je za sobą. Zanim dotarliśmy pod dom Solina parę razy zapadałem się głęboko w siebie i tylko Solinowa – mantra pozwalała mi nie zasnąć. Crim zastukał do drzwi, po chwili jeszcze raz. Mocno. Wera była zaskoczona. Bardzo. I wizytą i nami. Noc, trzech facetów z tego jeden wiszący na ramionach pozostałych dwóch. Próbowałem sklecić jakieś zdanie, ale Crim mnie wyręczył.
-          Musimy do Solina.
-          Teraz? Śpi.
-          Musimy.- Wera zamknęła oczy na chwilę, ale po chwili powtórzyła silniej:
-          Śpi.
-          Musimy.- głos Crima stracił na pewności.
-          Przyjdźcie jutro. Teraz odpoczywa.
Wiedziałem, że muszę ją przekonać. Wiedziałem, bo im dłużej tu stałem, tym narastał we mnie strach. Że nie zdążę, że nie uda się uratować.
-          Proszę pani- bełkotałem, ale chyba rozumiała- jestem lekarzem i muszę wejść...
-          On krzyczał przez sen, że Solin to Opiekun. Pił krasse.- syn Crima odezwał się po raz
pierwszy, ale to chyba była ostatnia deska ratunku. I raczej skuteczna, bo Wera straciła pewność. Wiedziałem, że trzeba wykorzystać moment.
-          Jeśli nic się nie dzieje to przecież nic pani nie traci. Proszę. Jako lekarz.
-          Wejdźcie, ale gdyby coś się działo wiedziałabym.
Solin leżał w łóżku i spał. Przynajmniej tak wyglądał. Zbadałem go ciesząc się, że z każdą chwilą jest we mnie coraz więcej lekarza. Niby w porządku, ale... było coś. Jakieś zło. Taka duża piekąca drzazga wewnątrz mojego kręgosłupa. Posiłkując się Werom i Crimami podłączyłem czujniki do aparatury. Usłyszeliśmy uspokajające, systematyczne pikanie. Nadal wszystko ok. Ból w kręgosłupie aż mnie wygiął- drzazga eksplodowała! Ciśnienie. Małe. Za małe! Spojrzałem na monitor i poczułem, mocny uścisk na ramieniu. To Wera. Patrzyła na mnie z dziwnym wyrazem. Wyszeptała:
-          Coś się dzieje...
-          Wiem- potwierdzeniem moich słów był jednostajny, alarmujący pisk.
-          Coś się dzieje złego... – znowu Wera.
-          Cisza. Odsunąć się.
Solin uciekał. Musiałem się spieszyć. Zadziała rutyna. Reanimowałem go patrząc na monitory i z chwili na chwilę zdawałem sobie sprawę, że przegrywam. Z kretesem. Solin! Nie uciekaj! Opiekunie! Nie możesz! Opiekunie!!! Wracaj! Straciłem poczucie czasu. Reanimowałem go i błagałem. Uparcie. Na czole czułem krople potu. Zmęczenie zaczynało mnie dopadać. Solin! Wracaj! Solin! Coś poczułem. Jakby delikatny dotyk. Muśnięcie gdzieś głęboko wewnątrz. Coś drgnęło? Złudzenie? Nie! Wraca? Wraca! Pisk znowu zaczął pulsować. Słyszy mnie! Chce pomóc! Wracaj! Razem nam się uda! Ciśnienie? Małe, ale lepiej. Powoli, Solin, powoli wracaj! Otwórz oczy! Spójrz na mnie. Powieki drgnęły i uniosły się nieznacznie. Odpalił! Odpalił sukinkot! Teraz go utrzymać. Czas mijał. Minuta po minucie odzyskiwałem władzę nad jego ciałem. Ja? Chyba on sam. Nie widziałem jeszcze, żeby ktoś wyszedł z takiej zapaści. Brak ciśnienia, brak... Niesamowite. Ileż w nim siły. Byliśmy tylko my. Solin i ja. Patrzył na mnie spod opadających powiek. Śpij teraz, odpoczywaj Opiekunie. Jestem przy tobie. Solin zamknął oczy. Spał. Odwróciłem się i zobaczyłem twarz Wery. Była taka... przerażona. Osunąłem się na kolana. Dwunasty natychmiast doskoczył i pomógł mi wstać.
-          Już dobrze. Podam jeszcze leki i trzeba czuwać, ale jest dobrze. Zróbcie mi kawy. Jestem taki zmęczony. Dużo kawy.
Kobieta nawet nie drgnęła. Dopiero, gdy Crim dotknął jej łokcia ocknęła się z odrętwienia.
-          Wero. Pan Doktor prosi o kawę.- Słowo „doktor” zostało bardzo mocno
 zaakcentowane. Bardzo mocno.
-             Tak. Oczywiście. Już robię.
Zanim pojawiła się z kawą zrobiłem, co należało. Kazałem Dwunastemu śledzić monitory a sam oparłem się o Crima i poprosiłem go, żeby wyprowadził mnie przed dom, na ławkę.
Gdy otworzyliśmy drzwi zobaczyłem przed domem ludzi. Dużo. Mieli latarnie, pochodnie, świeczki. Stali czekając na coś. Uśmiechali się do nas, machali rękami, światłami. Zostałem posadzony na ławce a z rąk Wery dostałem kubek kawy. „Wrócę do niego” wyszeptała i zniknęła. Crim znowu się uśmiechał.
-          Widzisz? Już wiedzą. Chcą ci podziękować Znaczy Panu. Podziękować swojemu doktorowi.
-          Nie jestem ich doktorem. I zostańmy na ty. Tak lepiej. Może im powiedz, że na razie wszystko dobrze? Boże, jaki jestem zmęczony.
-          Nie trzeba mówić. Wiedzą. A zmęczenie to krassa. Powoduje, że widzisz najlepiej tylko potem trzeba odpoczywać. Kilkanaście godzin. A ty... Prawie zaraz... Nikt mi nie uwierzy, że piłeś krasse. Skąd wiedziałeś, że coś się dzieje? Solin ci powiedział?
-          Nie powiedział mu, bo inni też by wiedzieli – Miro wyrósł przede mną nagle – Wera przede wszystkim. Skąd wiedziałeś? I czemu ty pierwszy?
-          Nie wiem. Byłem z nim w... Nad wioską. Opowiadał mi różne rzeczy, pokazywał a potem kazał iść spać. Tylko, że coś mi mówiło, sam już nie wiem. To było takie dziwne. Czułem się jakbym umierał.
-          Pił krasse?- Crim potwierdził skinieniem- To dlatego. Walczyłeś a powinieneś odpoczywać. Spać. Tu i tak cud, że w ogóle byłeś w stanie cokolwiek zrobić. A jak z nim?
-          Na razie dobrze. Ale potem... To w każdej chwili może wrócić. Trzeba go monitorować. Cały czas. Zapomnijcie o spacerach, interesach, seansach telepatycznych. Ma być cały czas podłączony do aparatury. A ja blisko niego. Dajcie mi teraz odpocząć. Dwunasty niech go obserwuje, potem ktoś inny. A ci ludzie niech się rozejdą. Niech idą spać. Wszystko ustalimy rano. Znajdźcie mi tu jakieś łóżko. A gdyby cokolwiek drgnęło na monitorach macie mnie budzić. Zrozumiano?
Crim natychmiast poderwał się i zniknął w drzwiach domu a Miro zaczął coś mówić do tłumu. Oparłem głowę na rękach i całą siłą woli broniłem się przed snem. Tyle, że jakoś chyba nie zbyt skutecznie. Ciemność była taka przyjemna. Już z bardzo daleka usłyszałem Mira:
-          On wiedział. Musiał wiedzieć. Rozumiesz?
Nic już nie wiedziałem.

Przebudziłem się gwałtownie, jak gdyby ktoś mną potrząsnął. Ale byłem sam. Przypomniałem sobie wszystko. Niby wariacki sen a jednak jestem w obcym pokoju, czyli w domu Solina. A w takim razie to musi być prawda. Przynajmniej część. Chciałem wstać, ale otworzyły się drzwi. Stała w nich Wera.
-          Zaraz podam śniadanie. Proszę skorzystać z łazienki i potem zejść na dół. Chyba jestem panu winna przeprosiny.
-          Nic mi pani nie jest winna. A na śniadanie zaraz zejdę. Jak mąż?
-          Czuwamy tak jak pan kazał. Ale wszystko jest w porządku, bo... już go czuję. A wczoraj nie mam pojęcia, co się stało. Zawsze mam z nim kontakt- rozumie pan? To było tak jakby spał. Nic nie powinno się zdarzyć a jeśli to właśnie ja powinnam wiedzieć pierwsza. Naprawdę nie wiem...
-           Proszę się nie przejmować. Kiełkuje we mnie podejrzenie, choć jako lekarz wiem, że to bzdura, ale wydaje mi się, że wszystko było od kontrolą. Niedorzeczne prawda? Sam się dziwię, że to mówię. To wszystko jest takie... Sam już nie wiem. Jak tylko pacjent dojdzie do siebie to sobie porozmawiamy. Pacjent- nawet to słowo tu nie pasuje. Sam się czuje jak pacjent.
-          Ja także nie wszystko pojmuję. Ale na śniadanie proszę zaraz zejść.
-          Tak zrobię. Przynajmniej to jest pewne.
Po śniadaniu poszedłem do Solina. W pokoju siedziała jakaś kobieta, ale zobaczyła mnie i szybko zniknęła za drzwiami. Popatrzyłem na monitory, wszystko wydawało się być w porządku. Dotknąłem jego ręki i Solin otworzył oczy. Patrzyliśmy się na siebie dłuższą chwilę. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Pewnie dlatego to on zapytał:
-          Jak samopoczucie? Zdaje mi się, że mieliście tu mały alarm?
-          Moje samopoczucie? Czuję się jak ktoś wykorzystywany. Przygotowałem sobie mówkę, ale jakoś tak... wywietrzała. To... w nocy... było pod kontrolą?
-          Nie do końca. Aż takiej władzy nie mam.
-          Po co?
-          Musiałem wiedzieć.
-          Co? Jaka wiedza jest tak ważna, że warto ryzykować życie?
-          Wiedza o człowieku. O tym czy potrafi pokonać siebie, swoje słabości. Czy są rzeczy ważniejsze niż on sam, jego ból? Nie wszystko można wyczytać z oczu.
-          Zdałem?
-           A jak myślisz?
-          Nic nie myślę. Nie wiem, co myśleć. To wszystko, co się wydarzyło jest... niemożliwe! To nie mogło być! Tętno, ciśnienie... Jak to możliwe? Jak można.... umrzeć? Umrzeć żeby sprawdzić czyjeś zachowanie? A jeśli bym nie mógł? Jeśli bym zasłabł? Nie obudził się na czas?
-          A jednak się obudziłeś. To wiedziałem. Wiedziałem też, że jeśli tylko będziesz mógł to będziesz walczył o mnie. Nie byłem pewny jednego.
-          Czego znowu?
-          Czy w takiej krytycznej dla ciebie sytuacji... zrozumiesz? Przeczytasz, przewidzisz.
-          Co przeczytam? O czym pan mówi? Nic nie przewidziałem!
-          Tak myślisz? Ze snu cię wybudziłem. Tak lekko jak tylko mogłem. Piłeś krasse więc trochę pomogłem. Ale potem już byłeś tylko ty. To ty pierwszy wiedziałeś, że coś się wydarzy. Nawet Wera.... Byłeś daleko przed nią. Teraz rozumiesz?
-          Chce zrozumieć, ale to za dużo. Moja głowa nie może tego pomieścić. Nie umiem uporządkować. Ale, po co? Po co to wszystko? Takie ryzyko? Cóż ta wiedza o mnie? Na co potrzebna?
-          Zobaczysz. Relch lub jak wolisz Relich wybrał cię nie przez przypadek. Nie tylko, dlatego, że jesteś spadochroniarzem. Tak myślałeś, prawda?
-          Tak.
-          Nie zawsze rzeczy są takie jak się wydają.
-          Tego akurat jestem świadom. To, co tu przeżyłem jest doskonałą lekcją. Co mam teraz robić? Jeśli To, co się wydarzyło w nocy było... jest możliwe to możemy jeszcze operować! Są szanse. Relich dokonywał już takich cudów...
-          Nie chcę cudów. Wszystko musi mieć swój koniec. Mój jest bardzo blisko i tak musi być. Całe siły muszę poświęcić nie sobie, ale tym, których kocham. Tym, którymi się opiekuję. Tak zawsze tu było i tak będzie. Zostało mi jeszcze tylko wskazać następnego Solina.
-          A potem?
-          Wszystko ma swój koniec. Zawsze. Zostaw mnie teraz. Idź odpocznij jeszcze – to była długa noc. Ja muszę także odpocząć a potem spotkać się z kilkoma osobami. Tamten pokój jest do dyspozycji. A wieczorem jesteś umówiony. Przyjdzie po ciebie Miro. Poznaliście się już trochę. Zabierze cię na małą wycieczkę. Zadasz mu ostatnie pytania i poznasz ostatnie odpowiedzi.
-          Wycieczka? Gdzie?
-          Na cmentarz, doktorze, na cmentarz.

Faktycznie potrzebowałem odpoczynku. Czułem się tak jakbym nie spał z dziesięć lat. Budziłem się niby wypoczęty, wstawałem sprawdzić, co u pacjenta a potem ledwo wracałem do pokoju i znowu zasypiałem. Natychmiast. Bez snów. Jak kamień. Nie czułem głodu ani pragnienia. Kolejna pobudka wydawała mi się taka sama, ale tym razem poczułem, że chce mi się pić. Zaszedłem do kuchni i napiłem się zimnej wody. I wtedy zaatakował mnie głód. I to wariacki głód. Poszedłem do Solina, ale pod drzwiami natknąłem się na Werę. Uspokoiła mnie, co do stanu chorego i zabrała z powrotem do kuchni. Jadłem z takim smakiem i zachłannością, że sam się sobie dziwiłem. Po posiłku chciałem wrócić do Solina, ale znowu Wera powiedziała mi, że już ktoś na mnie czeka. I że musimy się spieszyć. Przed domem faktycznie stał już Miro i po powitaniu natychmiast wyruszyliśmy.

Cmentarz leżał spory kawałek od ostatnich zabudowań. Zanim tam dotarliśmy nastał zmierzch. Mój przewodnik tak kierował rozmową, że ani razu nie dotknęliśmy tematu Solina. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym aż doszliśmy. Małe wzgórze, kamienny mur- typowo. Ale to co zobaczyłem za murem zadziwiło mnie strasznie. Spodziewałem się mnóstwa grobów, poprzecinanych wąskimi ścieżynkami a zobaczyłem zaledwie kilka kopczyków rozrzuconych po polu porośniętym bujną trawą. Tak na oko ze dwadzieścia parę kwater. A przecież, jeśli oni żyją tu już ileś pokoleń to grobów powinno być... no... dużo! Myślałem, że wielkie pomniki poprzednich Solinów a tu... nic! Miro chyba bawił się moim zakłopotaniem. Odnalazł wśród trawy kamień i usiadł na nim.
-          To jedyny wasz cmentarz?
-          No proszę! Umiemy liczyć?
-          O Kur...!- głos uwiązł mi w gardle- Zżeracie ciała?
Miro wybuchnął śmiechem. Śmiał się głośno a mnie jakoś do śmiechu nie było. Nagle uświadomiłem sobie, że gdzieś głęboko we mnie tkwiło przekonanie, że coś się tu czai. Zbrodnia? Czy to dobre słowo? W każdym razie chodzi mi o coś złego, coś, co kryło się cały czas za moimi plecami i bacznie mnie obserwowało a dziś było szczególnie blisko mnie. Tymczasem tamten gość zaśmiewał się do łez. Dosłownie! A ja tu sam, na dziwacznym cmentarzu... Niech to szlak!
-          Miro! Uspokój się, do cholery!
-          Zaraz, zaraz, ależ mnie ubawiłeś. Doprawdy...
-          To wcale nie jest śmieszne.
-          No niby nie, ale...
-          Miro!
-          No dobrze, już dobrze. Solin sobie zażyczył żebyś wiedział wszystko. A to ostatnia taka... nazwijmy to: dziwna sprawa.
-          Dziwna sprawa? Że co? Co tu jeszcze może być dziwne? Nie zjadacie ciał? Może po wypełnieniu misji wracacie na Wegę? Zamieniacie się w drzewa? W gołębie? A może po prostu nie umieracie?
-          Poniekąd...
-           Zaczyna się. To jest odpowiedź? Poniekąd? Chyba znowu będę się musiał opić...
-          To jest możliwe. Dziś będziemy pić. Wszyscy. Ale dopiero w nocy. A teraz posłuchaj, bo to chyba najdziwniejsze, co ci mam o nas do powiedzenia. Najdziwniejsze dla ciebie, oczywiście.
-          Gadacie telepatycznie, umiecie czytać w myślach, macie złote uchwyty na papier toaletowy.... Ba! Kiedyś umieliście latać... Umieracie na trochę w celu robienia sobie z lekarza jaj! Proszę, zaskocz mnie czymś dziwnym. Bardzo tego potrzebuje! Tylko wysil się. Banalności dosyć!
-          No, więc... umieramy nie- całkiem.
-          Jasne! W połowie? Ćwiartką? Lewą? Dolną? Chyba zaraz....
-          To nie takie proste. Część z nas umiera i tu są ich groby a część... odchodzi.
-          Gdzie? Kraina Wiecznych Łowów? Dom Niespokojnej Starości?
-          Wiem, że to dla ciebie dziwne, ale uspokój się i daj sobie wszystko wytłumaczyć.
-          Uspokoić się? Nie ma problemu. W sumie często jako lekarz spotykam się z umieraniem nie- całkiem. Wal śmiało. Zamieniam się w słuch.
-          Wiec... od kiedy pamiętamy jest tak, że w pewnym momencie naszego życia wiemy, że mamy odejść...
-          Jak wiecie? Skąd?
-          Spokojnie. Wszystko po kolei. Pewnie spotkałeś się z tym, że tu ludzie słyszą głosy.
-          A tak. Taka wioska: Schizofrenia-zdrój. Normalne. Wiem, wiem.
-           Dla was to choroba dla nas... dziedzictwo. Bogactwo, mądrość a czasami kara. W każdym razie rzecz ogólnie występująca. Głosy były od zawsze. Z reguły nam pomagają, czasami... nie.
-          Tak jak u Crima?
-          Tak. Jak u niego.Zresztą grób Crima, też tu jest. Pierwszego Crima.
-          Herma?
-           Tak. Herma. Nie wiemy, czemu tak się dzieje, ale wierzymy, że nie bez powodu. Tak jak nie bez powodu dzieje się tak, że niektórzy muszą umrzeć. I wtedy odchodzą bezpowrotnie. I lądują tu. Jak Herm, właśnie.
-          Coś jak u nas. W końcu. Dlatego tak mało grobów? A reszta? Ta, co... umiera nie- całkiem?
-          Ci odchodzą. Ale są z nami. Jako głosy. Pomagają swoją obecnością. Można powiedzieć, że żyją w nas.
-          Ale gdzie odchodzą? Olimp jakiś macie? Górę taką? Bekę z lodem?
-           Nie wiemy gdzie. Nikt nigdy ich nie śledził. W taką noc wioskę otacza mgła. Dziś będzie taka mgła...
-          Dziś? Solin? Przecież...
-          Nie ma przecież! Dziś odejdzie. Niezależnie, co zrobisz. Jako Opiekun wiedział wcześniej, miał czas na przygotowanie wszystkiego. Nas także. I ciebie.
-          Mnie? Po co? Ja tam się nigdzie nie wybieram. Szczególnie z Solinem!
-          Zobaczysz. Zostałeś wybrany i będziesz miał ważne zadanie.
-          Jak wybrany? Żadnych wyborów nie było! Ty Yoda! Jeszcze moment i wyjmiesz świetlny miecz, prawda?
-          Co ty z tymi mieczami? Wybrał cię Opiekun. Na wszystko przyjdzie czas. Na zrozumienie także. Twój umysł protestuje, bo jest to dla ciebie dziwne, ale uwierz mi to my żyjemy normalnie. Tak jak nasi przodkowie. Nasi! Wspólni. Tylko wy zdradziliście swoje umysły i ciała. Sprzedaliście się niepotrzebnym wynalazkom, udogodnieniom, które zabiły w was siłę i wiarę. Stąd protest twojego umysłu. Chcecie mieć a nie zrozumieć, wiedzieć, poznać...
-          Przestań, proszę. Mam już dosyć tych kazań. Zjawiam się tu i nagle okazuje się, że to, co do tej pory stanowiło moje życie jest... nieistotne? A bajki i filmy fantastyczne są prawdziwe? Człowieku! Czuję się tak jakbym gadał z kotem w butach. Taka druga strona lustra. Już nic nie wiem. Myślisz, że to proste?
-          Wiem, że to trudne. Myślisz, że jak ja trafiłem do waszego świata było mi łatwiej? Wierz mi, gdyby nie mój Opiekun zwariowałbym! Uczyłem się bycia obojętnym, ponurym, obcym, wrogim. U was inaczej się nie da przeżyć. Myślę, że nam jest trudniej.
-          Trudniej, łatwiej. Da się to stopniować?
-           Masz rację. Nie można, ale uświadamiam ci, że nie tylko ty tak się czułeś. Wracając do głosów: wiesz, że większość waszych świętych rozmawiała z Bogiem? A On z nimi? Ilu artystów tworzyło z polecenia głosu? Ilu wybitnych naukowców także go słyszało? A teraz, gdy powiesz, że Bóg do ciebie mówi, gdzie wylądujesz? Ja to akurat rozumiem. W waszych kanonach tacy jak my są nieprzewidywalni, niesterowalni, więc trzeba ich izolować, leczyć, zabijać. Prawda? Panie doktorze? Ile osób pan wysłał do zamkniętego szpitala?
-          Jestem kardiochirurgiem. Leczę wszystkich. Dobrych, złych, mądrych i głupich. Wszystkie serca są podobne. Twoje też mądralo. To, że czegoś nie rozumiem nie oznacza, że muszę to potępiać. Tak mnie wychowano lub jak wolisz ograniczono.
-          A żebyś wiedział. Nawet nie przypuszczasz w jak wielu sprawach nas ograniczono. Na przykład to, że powinno się kochać tylko jednego partnera. Czemu nie można więcej? I to nie w różnym czasie, ale tak... równolegle?
-          Są tacy ludzie. Nawet narody. Mógłbyś tak?
-          Sam nie wiem. I wielu innych spraw też nie wiem. Choćby, dlaczego samobójstwo jest złem? Czemu nie lubimy szczerości? Czemu wstydzimy się nagości? Czym się różni zemsta od sprawiedliwości? Które zabójstwo jest dobre? Wiele jest takich spraw. Ale odpowiedzi już nie poznam.. Bo mnie także ograniczono. Jedyna pociecha to, to, że ty masz gorzej. My się tak nie zatraciliśmy.
-          Wiesz, Miro, nigdy o tym tak nie myślałem. W ogóle wydaje mi się, że niewiele myślałem do tej pory. Jesteście tu tacy...
-          Po prostu żyjemy wolniej. Mamy czas patrzeć jak nasze dzieci rosną, jak kwitną kwiaty, jak spadają krople deszczu. Widziałeś kiedyś jak opadają liście? Zauważacie je dopiero jak w nich brodzicie. Mylę się?
-          Sam nie wiem...
-          Więc, odpowiedz mi: widziałeś spadający liść?
-          Chyba nie...
-          A przecież jest tyle liści. Tak wiele spraw wam umyka. Widzisz to, co cię tu tak dziwiło naprawdę jest niczym. Część to tylko wyćwiczone i pielęgnowane sprawności. Części sam nie potrafię nazwać. Ale ważne jest, co innego. Widzieć szerzej, rozumieć więcej, dotykać mocniej o to chodzi w życiu. Jeśli to zrozumiesz wtedy dopiero zaczniesz żyć. Widzisz już mgłę? Narasta. Nadchodzi czas. Musimy wracać. Zaczyna się Odejście Solina.

Ponieważ cmentarzyk był na wzgórku, nie zauważyłem jej. Droga, którą przyszliśmy już zniknęła. Przeszły mnie ciarki na myśl, że mam się w niej zanurzyć. Niby zwykła mgła, ale... Miro wstał i po kilku krokach zniknął. Bojaźliwy nie jestem, ale prawie pobiegłem, żeby go nie zgubić. Zanurzyłem się w tym mleku i poczułem wyraźny chłód. Chłód, który sprawił, że na karku poczułem wyraźne swędzenie skóry. Z uwagą wpatrywałem się w plecy swojego przewodnika próbując skupić się tylko na tym. Nawet nie zauważyłem jak weszliśmy w zabudowania. Dopiero, gdy zobaczyłem innych ludzi skojarzyłem, że jesteśmy przed domem Solina. Wszyscy stali, nie rozmawiając. Miro podprowadził mnie prawie pod drzwi. Spojrzał na mnie i usłyszałem gdzieś w głowie: Musimy czekać. Może to i wariactwo, ale mój mózg już się chyba przestał buntować. Staliśmy kilkanaście minut zanim w drzwiach stanął Solin. Głowę bym dał, że był jakiś inny. Nie chory, bynajmniej! Jakby... urósł? Niemożliwe. Ale coś w nim było... takiego... nie ludzkiego? Szukałem gorączkowo różnic i słów do ich nazwania a tymczasem Solin uśmiechnął się i zaczął:
-          Wszyscy wiecie. Dziś przyszedł czas. Czas, który został mi litościwe darowany. Czas, który wykorzystałem mam nadzieję jak najlepiej. Byliście i zostaniecie dla mnie moją rodziną. Żyłem waszymi smutkami i radościami. To wy dawaliście mi siłę. Dacie ją teraz następnemu Opiekunowi. Dacie ją teraz Crimowi- Dwunastemu, synowi Crima- Siódmego. Oto nasz nowy Solin!
Tłum zaszumiał, zafalował i zaczął się rozstępować. Zobaczyłem Dwunastego, stał przez chwilę sam ze zdumieniem na twarzy. Dopiero jego ojciec pchnął go delikatnie w plecy i ten ruch jakby go ożywił. Ruszył powoli w kierunku Solina, starego Solina. Stanęli na przeciw siebie: Stary człowiek i chłopiec zaledwie. Słyszałem wokół siebie szepty: Solin! Opiekun! Im dłużej stali odnosiłem wrażenie, że jeden coraz bardziej się w sobie zapada, starzeje, słabnie a drugi rośnie. Jakby wyczuwając, że stary Solin traci siły Dwunasty zmienił pozycje, stanął obok biorąc po ramię starca. Tak starca! Zupełnie inny człowiek, tylko te oczy... Oczy, które zresztą wpatrywały się we mnie! Znowu poczułem gdzieś głęboko w głowie jakiś niepokój, szmer.
-          Zaraz odejdę. Wera odejdzie także. Taką podjęła decyzje. Chcę jednak wcześniej powiedzieć, że jest z nami nowy opiekun Solina w nowym świecie.
Znowu szmer. Kilka stojących obok mnie osób poklepało mnie delikatnie po plecach. Odwróciłem się próbując zrozumieć, co się dzieje, natrafiłem na oczy Mira i... już wiedziałem. To ja! Ja jestem... Opiekunem Solina? O co znowu chodzi? Spojrzałem z powrotem na tych dwóch wspartych na sobie. Z tyłu tuż za mężem stała już Wera. Jego głos był coraz słabszy.
-          Każdy nowy Solin pierwsze trzy miesiące spędza w nowym świecie. Uczy się, porównuje, próbuje zrozumieć. To bardzo ważne, kto jest wtedy przy nim. To ty dasz mu siłę, mądrość i wytrwałość. To go wesprzesz i wspomożesz. Jesteśmy dumni, że gościliśmy cię tutaj i wiedz, że masz tu swoje miejsce. Tu i w naszych sercach. A teraz muszę was wszystkich przeprosić. Jeśli pozwolicie razem z Werą oddalimy się nieco.
Podparty z drugiej strony przez żonę powoli, drobnymi krokami przeszedł przez szpaler ludzi i zniknął razem z nią i z Dwunastym we mgle. Stałem skamieniały, bojąc się, że nawet mój najmniejszy ruch spowoduje coś złego. Inni zresztą wpatrywali się we mgłę także w ciszy i bezruchu. Coś zamajaczyło i z wyłonił się Dwunasty. Wrócił pod dom, wszedł na schodki obrócił się do nas.
-          Zapraszam wszystkich. Czas na wspominki.
Tłum znowu zafalował, zaszemrał. Miro złapał mnie za ramię i potrząsnął.
-          Chodź Opiekunie. Chciałeś się dziś napić. Masz okazję. Zobaczysz jak żyje w nas pamięć o tych, co odeszli. Tylko nie przesadzaj z miodem, bo jak mam cię jutro ratować to sam cię wepchnę w tę mgłę. No chodźże...






               To była moja ostatnia noc w wiosce. Zapamiętałem ją doskonale. Wspominaliśmy faktycznie mocno i żarliwie. Dawno się tak nie uśmiałem. Wysłuchałem mnóstwa anegdotek, dykteryjek i żartów z przeszłości. No i się opiłem oczywiście. I wcale nie było mi z tym źle. Następny dzień, razem z Dwunastym a raczej Solinem szykowaliśmy się do drogi a wieczorem wyruszyliśmy. Opiekowałem się nim przez te trzy miesiące jak własnym synem, pokazywałem i tłumaczyłem mój świat wiele razy wstydząc się za to, co razem oglądamy. Uczyliśmy się chyba nawzajem...

             Tak się kończy moja opowiastka, w którą pewnie i tak nikt nie uwierzy. Może słusznie? Co mi dała ta wizyta? Inaczej żyję i widzę świat. Wiem też gdzie spędzę resztę życia, jeśli bardzo mi ono dogryzie. I widuję się częściej z Relichem albo Relchem, jak kto woli.
Aha! Najważniejsze! Widzę jak spadają liście! Z buka płynnie, z klonu wirując, z dębu dostojnie...
              Popatrzcie uważnie....









                                                                                                                                                                                             7.XII.2003.
     





 

1 komentarz:

  1. To mógłby być scenariusz na film..Sama bym chciała pomieszkać choć trochę w takiej wiosce, gdzie bardziej liczy się być i współodczuwać niż mieć. Poczucie humoru wprost genialne (Schizofrenia-zdrój😁).Przekaz wartościowy i z każdym rokiem będzie coraz bardziej aktualny w tym naszym świecie, gdzie wielu ludzi pędzi donikąd.

    OdpowiedzUsuń

Howerla

 Nie śniła mi sie Howerla I nie śnił mi sie Pikuj Nie śniło mi sie brodzenie w chmurach ani rosa płaczącą na butach. Nie śniły mi sie skręco...