Ordynator z
niedowierzaniem patrzył na siedzącego przed nim człowieka.
-
Jak to wypisać? Teraz? Panie Szyc!
Sam pan jest lekarzem, więc musimy...
-
Nic nie musimy. To, że leczyłem
dzieci nie znaczy, że nie widzę, co się dzieje. Chemie, operacje, czas chyba
powiedzieć sobie prawdę. Nie uważa pan?
-
Proszę pana. Medycyna zna takie
przypadki! Uważam, że musimy zmienić i ponowić chemię.
-
Jeśli już mam umrzeć a obaj wiemy,
że to nie uniknione to chce to zrobić po swojemu. Proszę na mnie spojrzeć.
Pamiętam jak wyglądałem a teraz.... Pompowanie we mnie następnej porcji
świństwa... Doktorze! Proszę jak koledze po fachu powiedzieć: ile mam czasu.
Szczerze. Nie zależnie od pana odpowiedzi i tak się wypiszę, więc... Proszę...
-
Myśli pan, że wiem? Latamy na
księżyc, przywozimy kamienie z Marsa a nie znamy odpowiedzi na takie pytania.
-
Ma pan doświadczenie, myślę, że
może pan prognozować...
-
Jeśli nic się nie zmieni... góra
miesiąc.
-
E! Optymista z pana! Ale niech
panu będzie. Proszę podpisać mi dokumenty i zająć się tymi, którym jeszcze
można pomóc.
-
Proszę to jeszcze przemyśleć. Może
jednak...
-
Niech mi pan pozwoli zachować
resztę godności. Tylko to mi zostało.
-
Pan wie... co będzie potrzebne?
Dać panu receptę?
-
Poradzę sobie doktorze. I dziękuję
za wszystko. Jesteście dobrymi lekarzami, szkoda tylko, że... w sumie nie
ważne. Dziękuję raz jeszcze!
-
Nie ma, za co. I powodzenia!
-
Powodzenie? Nieźle brzmi, prawda?
Tylko, że nijak nie pasuje. Ale dzięki.
Uścisnęli sobie
dłonie i ordynator po chwili został sam. Opadł na krzesło i siarczyście zaklął
pod nosem.
* * *
Zajechali
wieczorem. Szyc zabrał się za otwieranie domku. Kupił go ponad 10 lat temu.
Zawsze marzył o chatce w górach i kiedy stworzyła się taka okazja natychmiast
ją wykorzystał. Wyremontował i kiedy tylko mógł uciekał do niej. Więc i teraz
było to jedyne miejsce gdzie mógłby... dokończyć. Teo w międzyczasie z
bagażnika wyjmował bagaże a potem szarpał się z brzęczącymi skrzynkami.
-
Myślisz, że nie przesadzasz?
Janek?- Szyc otworzył okiennice i stanął koło kumpla.
-
Że za dużo? Martwisz się? Oby nie
brakło! Resztę mogę rozdać. Jak zdążę!
-
Janek... Myślisz, że to dobry
pomysł? Wolałbym... wszyscy by woleli, żebyś był w mieście. Moglibyśmy ci pomóc
albo...
-
Teo! Pomóc? W czym? Stary, to
koniec. Rozumiesz? Nieodwołalny koniec! Przecież mam telefon, umawialiśmy się
codziennie na kontakt. Jak tylko coś... się wydarzy to daje ci znak. Trzy
godziny i jesteś.
-
Ale jak sobie tu poradzisz? Choćby
jedzenie...
-
Oj. Nie kombinuj! Szymachowa jest
umówiona. Przyjdzie, ugotuje, posprząta. Wszystko jest załatwione. Choć lepiej
wniesiemy to do środka. Bo mi się wódka zagrzeje.
-
Tyle gołdy! Naprawdę masz zamiar
to wypić?
-
Jeśli zdążę Teosiu, jeśli zdążę. A
i Szymachowa jak wiesz lubi się napić. Zdrowotnie jak mówi. Zapas musi być.
Szyc
zapalił światło. Lubił ten zapach. Dom nagrzewał się od słońca i po dłuższej
nieobecności w środku panował niby zaduch, ale dla niego to był piękny zapach.
Zapach spokoju, ukojenia, wolności. Część bagaży zostawili w pokoju a część z
jedzeniem i skrzynki zanieśli do kuchni.
-
Włączę lodówkę i zamrażarkę a
potem to przepakuje. Siadaj Teo, napijemy się. Taka zimna to ona nie jest,
ale... – złapał pierwszą flaszkę i odkręcił nakrętkę. Sięgnął po kieliszki a z
torby wyjął sok- o tak na dobry początek końca. Dobry toast, no nie?
-
Jasiu... Wiesz....
-
Wiem, Teoś, wiem. Wszystko. Nic
nie mów. Pij.
Posiedzieli z
godzinkę, ale Szyc był bardzo zmęczony i po kilku kieliszkach położyli się
spać.
Teo nie mógł długo
usnąć. Często tu bywał, ale ta wizyta była dla niego męczarnią. Znali się od
tylu lat. Tyle wspólnych imprez, wyjazdów. To Janek leczył jego dzieci i wnuki
a teraz... To on zawsze pomagał, organizował... Miał tyle sił, tyle
witalności...Teraz... Boże! Gdzież tu sens, sprawiedliwość? Gdzie twoja dobroć?
Męczył się prawie do świtu. Słyszał jak Janek krząta się po domu. Rano zjedli
śniadanie, potem uściskali się mocno.
-
Masz dzwonić! Pamiętasz?
-
Pamiętam! Jak coś zaraz dam znak.
Jedź szczęśliwie i pozdrów swoich. Powiedz, że... Zresztą sam wiesz, co
powiedzieć.
-
Janek?
-
No?
-
Spotkamy się jeszcze? Mam wpaść...
-
Umawialiśmy się. Chce, żebyś
pamiętał mnie takiego, żywego a nie... no wiesz...
-
Trzymaj się! I dzwoń.
Auto odjechało i
Szyc został sam. Nalał sobie do szklanki wódkę z sokiem, wyniósł
krzesło przed dom i usiadł. Całą noc nie spał. Miał ze trzy razy robić
sobie zastrzyk, ale wytrzymał. Przed wschodem słońca wyszedł przed dom.
Uwielbiał tę chwilę, szczególnie w tym miejscu. Spędził tyle czasu w szpitalu,
że już nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział wschód. Zamknął oczy i przywołał
obraz z dzisiejszego ranka. Zrobiło mu się tak błogo, że przysnął. Obudziło go
delikatne potrząsanie za ramie. Stała nad nim Szymachowa.
-
Panie doktórze to ja jestem.
-
Przecież widzę. Witam serdecznie.
-
Ależ pan umęczony. I chudziutki.
Co też z panem choróbsko wyprawia. I włosy takie pan miał ładne...
-
Niech mi tu Szymachowa nie chlipi!
Jeszcze mi tu płaczu potrzeba! Idziemy do domu. Pokaże, co i jak. Pomoże mi
pani?
-
Co się pan pyta? A bo to mało pan
mi pomagał? A mojego Kazika, kto kurował jak go na płuca wzięło? Bez pana to,
zara by mi się chłopak zmarnował. Te tu doktory...
Szyc wysłuchiwał
spokojnie gderania babinki, która mimo siedemdziesięciu paru lat nadal była
niesamowicie żywotna. A wolał gadanie niż użalanie się nad nim. Pokazywał jej
produkty mimochodem notując wszystkie nowości z dołu, jak nazywał wieś. Odezwał
się dopiero, gdy usłyszał, że nastał nowy ksiądz.
-
A co z księdzem Maciejem?
-
A też choroba go zmogła. Jeździł,
jeździł i w końcu go zabrali. Sanatorium jakieś czy coś?. Dobry był. A teraz
młodszy jest, ale też dobry. Tylko, że taki... inny.
Umówili się, co do
obiadów i pór, w których kobieta będzie przychodzić. Szyc na siłę wcisnął jej
parę złotych „ na zakupy”, bo inaczej Szymachowa ani słyszeć nie chciała o
pieniądzach. Kiedy został sam, znowu usiadł na fotelu i ze szklanką w ręku i
butelką pod ręką spędził tak cały dzień i wieczór.
Dni, które mijały powoli zaczynał
dzielić od zastrzyku do zastrzyku. Nie pozwalał sobie na zbytnie wytrzeźwienie
a Szymachowa wmuszała w niego jakieś jedzenie. Dzień zaczynał zawsze wschodem
słońca i ciągle wydawało mu się, że co dzień jest on piękniejszy. Któregoś
wieczoru zobaczył, że ktoś do niego idzie. Nie znał tego człowieka. Starszy,
lekko szpakowaty, mężczyzna.
-
Dzień dobry. Pan Jan?
-
Tak. A pan?
-
Mam na imię Wojtek. Jestem...
-
Wiem. Nowym księdzem. Witam!
Zapraszam do środka. Proszę się rozgościć. Napije się ksiądz czegoś?
-
A tego, co i pan.
-
Na pewno?
-
Wiem od pani Szymachowej co pan
pije i czemu.
-
I będzie mnie ksiądz odwodził?
-
A wie pan, że nie. Chyba pana
rozumiem. Trochę.
-
Zmieszać czy czystą?
-
Wolę czystą, ale jeśli pan pije...
-
Gość w dom, Bóg w dom. Prawie
dosłownie. Myśli ksiądz, że Bóg pije wódkę? O! Przepraszam. Już jestem
trochę... A z poprzednikiem księdza, Maciejem lubiłem się przekomarzać. Tylko,
że on napić się nigdy ze mną nie mógł. Biedaczysko.
-
Słyszałem. Wiele o panu słyszałem.
Cała okolica bardzo pana szanuje. Pomógł pan tu wielu osobom. Uśmieje się pan,
ale nawet msza dla pana jest zamówiona.
-
Nie za wcześnie?
-
To za zdrowie. Musiałowa z
Szymachową zamówiły. Dzisiaj.
-
Musiałowa? Pamiętam. Synków jej
leczyłem kiedyś.
-
Opowiadały. Młodszy zimą do
strumienia wpadł. Ponoć gdyby nie pan.... Ale msza nie tylko od nich. Wiele
osób się złożyło. Jest pan dobrym lekarzem.
-
Byłem. I jak pan widzi siebie nie
wyleczyłem. Tylko niech ksiądz nie mówi, że to wola Boska.
-
Nie mówię.
-
A ksiądz jest dobrym księdzem?
-
Staram się.
-
Jak ksiądz tu trafił? Za karę?
-
A nie! Wcześniej pracowałem w
dużych miastach, na misjach za granicą i jak tylko stworzyła się taka szansa
trafienia w takie miejsce skwapliwie ją wykorzystałem. Chyba za dużo widziałem.
Choćby z tego powodu nie mówię, że to wola Boska. Wystarczy takie wyjaśnienie?
Trochę to dla mnie krępujące.
-
O! Wyczuwam kryzysik. Ale
wystarczy o tym. A macie prawo wyboru miejsca? Myślałem, że dostajecie
polecenie i żadnych dyskusji?
-
Cóż. Jesteśmy tylko ludźmi. Jeśli
ma się znajomości... pewne sprawy można obejść.
-
Ale czemu? Do takiej dziury?
-
A czemu pan tu ucieka? Powody mamy
takie same. A proszę wierzyć, tutaj lepiej można pomagać ludziom.
-
Miłe słowa. Szczere?
-
Oceni pan sam.
-
Mogę nie zdążyć.
-
Wierzy pan w Boga?
-
Wierzę w dobro. O to chodzi?
-
Chyba tak. Jako lekarzowi pewnie
panu trudniej wierzyć w nienamacalne. Chyba muszę już iść, bo się jakiś giętki
w nogach robię.
-
Proszę przyjść jeszcze. Chętnie
porozmawiam.
-
Dziękuję. Wpadnę i posiedzę
dłużej, bo wybiorę taki dzień, żeby do południa odprawiał wikary. Może być?
-
A proszę bardzo! Dobranoc!
-
Dobranoc! I z Bogiem!
* * *
Wschody zaczęły
opływać w czerwień. Szyc chcąc nie chcąc pomyślał sobie „krwawe”. Powoli
zaczynało brakować mu sił. Wychodzenie przed dom na fotel i wracanie sprawiało
mu zbyt dużą trudność. Mimo tego nie opuścił ani jednego wschodu i zachodu
słońca. Miał tak ustawione łóżko, że wystarczyło usiąść, oprzeć się plecami o
ścianę i w oknie na przeciw obserwować prawie tak jak w kinie. Szymachowa
zamiast raz dziennie przychodziła przynajmniej trzy razy. Wmuszała w niego
zupy, bo inny rodzaj jedzenia był dla niego już zbyt absorbujący. Krzątała się
koło niego jak wokół chorego dziecka a Szycowi już nie chciało się strofować
jej chlipania i ciągłych komentarzy pod nosem typu „ biedny pan doktór” itd.
Lał w siebie alkohol, uśmierzał ból zastrzykami i czuł, że jego czas się
kończy. Któregoś wieczoru znowu odwiedził go ksiądz Wojtek. Zauważył od razu,
że Szyc wygląda jak cień. Ksiądz napalił w kominku i szybko nadrobił alkoholową
stratę do chorego. Ten uśmiechnął się blado i zapytał:
-
Jest tak źle ze mną? Czy może u
księdza jakaś ciąża w terenie? Gosposia? Pije ksiądz jak w desperacji.
-
Nie, nie ciąża.
-
Czyli ja. I tak się dziwie, że
mnie ksiądz nie nagina w swoją stronę.
-
Dwa lata temu pochowałem brata.
Miał to samo. Umarł w szpitalu. Chyba i on i ja wolelibyśmy, żeby mógł w takiej
chatce.... ze mną, z przyjaciółmi. Czemu pan sam?
-
Nie mam rodziny. Takiej bliskiej.
Za to przyjaciół..... Czasami wydaje mi się, że nie zasługuje na takich
przyjaciół, jakich mam. Ale zakazałem im tu przyjeżdżać. Chcę, żeby pamiętali
mnie takiego, jaki byłem.
-
A rodzina? Żona?
-
Jakoś się nie złożyło.
-
Nie było kobiety w pana życiu?
Miłości?
-
Kiedyś. Ale wyleczyła mnie z tego
uczucia. Wydarła ze mnie wszystko to, o czym obydwaj już się nie przekonamy.
Prawda?
-
Ja kocham. Wszystkich ludzi....
-
Oj! Proszę przestać. Bez takich.
Czemu ksiądz został... księdzem?
-
Proszę do mnie mówić po imieniu.
Wojtek.
-
Wzajemnie. Więc czemu?
-
Uśmiejesz się. Chciałem pomagać
ludziom.
-
To nie jest śmieszne. Też kiedyś o
tym myślałem, ale wyszło inaczej.
-
I tak pomagałeś.
-
Pomagałem. Fakt.
-
Może nawet bardziej niż ja. I mnie
podobni. Może słowa to za mało? Może łudzimy się, że to wystarczy?
Czas mijał, kolejne
butelki traciły swoje wewnętrzne płynne walory a oni rozmawiali. Głowy obydwóch
zaczynały kiwać się coraz bardziej choć głowa księdza wykazywała większe
tendencje do opadania. Mimo to nie poddawał się.
-
Jasiu? A boli cię?
-
Boli.
-
Bardzo?
-
Jak cholera, Wojtuś. Jak cholera.
Ale zastrzyk, wóda i jakoś wytrzymuje.
-
Jasiu? Wyspowiadać cię?
-
A w życiu! Nagrzeszyło się trochę
ale to nie średniowiecze! Odpust grzechów? Skrucha? Żart! Każdy musi swój krzyż
donieść do końca. Nawet mnie nie denerwuj.
-
Oj, Jasiu, Jasiu...
-
Po za tym, myślę sobie, że może mi
to pomoże nie trafić do raju.
-
Nie trafić? A pewny jesteś, że
zasługujesz na raj?
-
Wolę nie. Wojtek? A ty wierzysz w
raj?
-
Wierzę.
-
Ale taki... książkowy, biblijny?
-
Cóż. Wierzę w miejsce, w które
trafiają dobrzy ludzie, żeby obok...
-
Wiem, wiem! Faktycznie książkowo.
Wam tak trudno się oderwać od tych waszych nauk. Nie uważasz, że niektóre są
trochę przestarzałe? Choćby taki raj, właśnie. Nie boisz się, że się tam można
zanudzić? Będziesz siedzieć na chmurze i śpiewać psalmy? Łazić po niebiańskich
łąkach? Całe dnie? Toż to potencjalny dom wariatów.
-
Dziwne spojrzenie. A jeśli jednak
tam twoje miejsce? Jesteś dobrym człowiekiem...
-
Prawie popełniam samobójstwo, nie
żałuję większości moich grzechów więc po cichu liczę, że trafię w jakieś
ciekawsze miejsce. Ot, choćby taki raj
jak u muzułmanów. Kobiety, alkohol, tańce... A u nas, katolików: modlitwy,
śpiewy kompletna nuda. To niesprawiedliwe...
-
No wiesz?... To wizja zbawienia?
Raju?
-
Mój raj jest tu. Chciałbym tu
siedzieć, patrzeć na góry, popijać gorzałkę, winko grzane, gadać o głupotach z
przyjaciółmi, popalać trawę, przytulać się do ciepłych kobiet, całować je po
szyi, kląć jak szewc, śpiewać sprośne piosenki i śmiać się ze wszystkiego i ze
wszystkich. Taki powinien być raj.
-
Mimo, że to nie zgodne z kanonami kościoła i moimi, pomodlę się żeby
był taki raj. Specjalnie dla ciebie.
-
Amen!
Śmiali się i
rozmawiali prawie całą noc. No i oczywiście i pili. Alkohol w końcu pokonał ich
obu. Głowy opadły całkiem, oczy przysłoniły ciężkie powieki. Obydwaj jednak na
twarzy mieli uśmiechy, bo ksiądz Wojtek śnił w fotelu o dalekim od jego
kanonów, muzułmańskim raju a Jan Szyc leżąc na kanapie czekał na swój wschód
słońca.
Tylko, że słońce
tego ranka nie wzeszło.
Luty
2004.
Przepiękne, wzruszające😍 I tak myślę, że chyba Janek i ksiadz w gruncie rzeczy tak samo postrzegali raj, bo to wszak nie miejsce, a stan ducha - szczęście i poczucie wszechogarniającej Miłości, harmonii i spokoju. A jak będzie naprawdę? Tego, "ani oko nie widziało i ani ucho nie słyszało..." 🙂
OdpowiedzUsuń