piątek, 27 kwietnia 2018

DAWCA

"DAWCA"


Zrobi to. Zabije się. Nieodwołalnie. Dość. Prawie 40 lat i nic. Po prostu nic! Nie chodzi o drzewa, domy, dzieci. Chodzi o... to Coś. Ślad po człowieku. Trwały. Żeby ktoś po latach, wielu latach mógł powiedzieć coś sensownego. Jeszcze wczoraj wierzył. Wierzył, że może coś takiego się stanie, że w jego głowie urodzi się plan, którego realizacja... Sława? Jak zwał -tak zwał. No mógłby spalić jakąś świątynie, przecież był już taki gość, ale...Bez sensu. Zresztą plagiat. Wszyscy uważają go za człowieka sukcesu. Czy nikt tego nie rozumie, że taki sukces to gówno?. Pieniądze? Że niby szacunek? Poza, fałsz, oszustwo. On wiedział, że wystarczy na moment się zagapić, przysnąć i zaraz cię rozszarpią. Właśnie ci od szacunku. Właśnie oni. Im bardziej włażą w tyłek tym więcej ci dokopią. Upodlą, rozszarpią, zamęczą. Tego też ma dosyć. Tej ustawicznej gotowości, ciągłego czuwania. Bólu oczu dookoła głowy. Tyle zmarszczek od obłudnych uśmiechów. Ile tak można? I po co?. Żeby żyć trzeba mieć cel. Żeby mieć cel trzeba mieć marzenia. Marzenia... Boże! Jak fajnie było mieć marzenia. Ta pogoń za kolejnymi snami...Teraz nic. Nic! Pustka.
      Wiele razy kładł się spać i czuł w sobie taką siłę, napęd, którego nie mógł opanować. Czuł jak drżą mu ręce, czuł jak mrowią go nogi. Sen był tak daleko, że wydawał się być nie realny, nie potrzebny, wrogi. Wydawało mu się wtedy, że musi to zrobić, jak najszybciej, bo inaczej ta siła go rozerwie. Rano otwierał oczy z niepokojem, że ta dziwna siła nie ustąpiła, że zrobi to dziś nie uporządkowawszy tylu spraw! A wiedział dokładnie co i w jakiej kolejności trzeba wykonać. Przerabiał to tyle razy w myślach, że wszystko było opracowane w najdrobniejszych szczegółach. Wizyty u notariuszy, mecenasów, w urzędach, bankach. Krok po kroku. Plan. No i sprawa chyba najbardziej skomplikowana-część planu, którą nazwał „Biorca”. Musi znaleźć kogoś, komu warto dać część siebie. Kogoś, komu warto dać życie. Już trochę nad tym pracował, więc wykona telefon do przyjaciela- lekarza a ten, mimo, że nigdy nie uwierzył w jego plan wywiąże się z umowy i dowie się, komu warto -Dać. Chyba to będzie najdłuższa cześć Planu. Musi naprawdę dobrze wybrać. Przecież nie da życia jakiemuś złemu człowiekowi. Ok. Realizacja. Najpierw telefon do firmy o urlop, potem do lekarza, adwokata itd. To będzie męczący dzień...

Uff. Półmetek. Sprawy formalne załatwione. Trochę to trwało, bo w urzędach raczej rzadko bywają tacy klienci jak on. Pytania: „ale czy na pewno?”, „Jest pan pewien?”, „zgadza się pan?”, „jest pan przekonany?” męczyły go, ale miał świadomość, że musiały być zadane. Na szczęście już po wszystkim. Teraz kwestia listów do znajomych i lista „biorców”. Te pierwsze ma już w większości przygotowane, trochę kosmetyki, wysłać maile i po sprawie. Akurat praca na wieczór. Druga sprawa też w toku. Dostał już listę aktualnie potrzebujących i zgodnych pod względem krwi i jakiś tam wskaźników, odczynników i cholera wie, czego jeszcze. Cztery osoby: lekarz( no oczywiście), naukowiec- wykładowca, jakiś samorządowiec i biznesmen- znaczy prywaciarz. Może być. Kolejny telefon do Maćka- dziennikarza. Ma dojście do ludzi, dokumentów, szybko się wyjaśni, kto będzie „biorcą”. A jutro.... Dzień „W”. W jak wolność.

Spał dobrze. Spokojnie jakby wszystko z niego spadło. Jakby decyzja zwolniła go z niepokojów, zmartwień, złości, stresów. Żadnych snów, ciemność, spokój. Cisza-nic. Właśnie tak ma być. Rany! Przeraził się- oby tam naprawdę nic nie było! Żadnych tam chmurek- bzdurek, obłoczków, śpiewów, aniołków! Ależ to byłby cios gdyby faktycznie była jakaś brama i personel...Tfu!- splunął w duszy. Żadnych takich! Ma być spokój i cisza-nic. Koniec! Permanentny koniec!

Szlak by to trafił! Maciek dostarczył mu odpowiedź dotyczącą „biorców”. Ale gnój. Lekarz -sprawa o wyłudzenie sprzętu od firm farmaceutycznych, wykładowca- dwa razy zwalniany za łapówki, samorządowiec- wyłudzenie kredytu i kilka spraw z powództwa cywilnego a prywaciarz okazał się kombinatorem z długami. I jak tu się zabić? Co za kraj? Musi zrugać doktorka. Kogo on wynalazł? Poleciał na kasę? Przegięcie! Trudno, wywiesi na klamce kartkę: „Przepraszam. Śmierć zostaje przełożona na jutro”.


Wieczór spędził leżąc i słuchając muzyki. Zastanawiał się po raz kolejny jak rodzina, przyjaciele, znajomi przyjmą jego decyzję. Wiele razy mówił o tym, że życie go męczy, że ma dosyć, ale czy ktoś brał to na serio? Ludzie nigdy chyba nie potrafili zrozumieć jego pogardy dla życia. Że piękne? Śmiech. Walczysz, wierzysz a potem...Wszystko w niwecz.
Tyle razy słyszał: „Ty masz dobrze. Sam jesteś, możesz szaleć, nikt się nie czepia, nikt nie pilnuje. Użyjesz życia...”. Użyjesz życia. Znaczy: upodlisz się. Tyle razy patrzył w lustro i zastanawiał się, kim jest. Im bardziej się upadlał tym było gorzej. Próbował się oszukiwać, że kobiety, wódka, trawa...Że to wszystko ma sens, że zabawa, że łapanie życia....40 lat łapania życia. Co złapał? Wyjałowił się. 80 kilo braku sensu, uczuć. 80 kilo pomyłki. Tak zazdrościł, że ktoś może kochać. Że umie kochać! Zmuszał się do takiej wiary, na siłę. Kładł się spać i wstawał wmawiając sobie: „kochasz”. Jadł, pracował, biegał: „kochasz”.  Wynik? Ile osób skrzywdzonych? Lepiej nie liczyć. To musiało się kiedyś obrócić przeciw niemu. Musiało. Kiedyś.... Kiedyś w tak wiele rzeczy wierzył. „Idealista”- mówili. Świat jakoś dziwnie odgiął swoją płaszczyznę od jego idealnej wizji. Próbował się dostosowywać, ale pogardzał tłumem, który pędził gdzieś za niczym. I pogardzał  sobą. Coraz bardziej. Łudził się, że wydarzy się jeszcze coś, co pozwoli mu uwierzyć w świat, w życie, w ludzi. Na nic. Dlatego koniec! Pieprzeni „biorcy”! Co za kraj!



Obudził się w nocy. Jakaś natrętna myśl wyrwała go ze snu ściskając wnętrze bólem. Chwile musiał się skupić, żeby ją złapać na gorącym uczynku. Ale znał ją doskonale- stała bywalczyni jego głowy- świadomość daremnego trudu. Parę razy przekładał swoją decyzję wytyczając sobie kolejne plany. Tak jak by ich realizacja mogła cokolwiek zmienić. Awanse, tytuły.... A przecież liczy się ogólny rozrachunek a z niego wynika, że czy jest się magistrem, doktorem, dyrektorem wszystko przestaje mieć w pewnym momencie sens. I to jest właśnie daremny trud. Zresztą lekarz umiera tak samo jak piekarz a jego świadomość śmierci nie jest wcale inna. Doświadcza śmierci innych, ale jest to dla niego rzecz w sumie mało go obchodząca. Dopiero jego własna....
A może nie czekać na tych pieprzonych „biorców”? Chociaż obiecał sobie, że choć na tyle może się przydać, że ratując życie innym stworzy coś, co będzie miało sens. Taki paradoks- tak jak komuś zależy na kontynuacji życia za wszelką ceną tak jemu zależy na jej braku. Od kiedy pamiętał wydawało mu się, że zrobi w życiu coś istotnego. Stworzy coś, co będzie trwałe, ważne. Czytał i oglądał filmy, w których bohaterowie oddawali życie za Sprawę. Ale urodził się w takim czasie, że na wszystko było za późno. Rewolucja Goździków, Mur Berliński, upadek komunizmu...Jemu pozostało umacnianie kapitalizmu. Stał się mimowolnym narzędziem ciemiężenia ludzi. Z historii wiedział, że każda rewolucja niesie za sobą chaos. Że ci, którzy naprawdę wierzą giną lub są potem odsuwani a na świecznik dostają się kreatury. Świat, który sobie wymarzył był złudą. Afera goniła aferę. Korupcja, złodziejstwo i kurestwo. Każdy był gotowy się sprzedać.
 To nie był jego świat. Dał się zaprząc w ten diabelski kierat. Dał sobie zabrać marzenia, sny. Wszystko.

Pamiętał coś:
Bodaj najkrótszy wiersz
słowo
które zwiąże cię
z nieznanym ci
zmęczonym
 człowiekiem
Patrząc
 na drżenie jego rąk
pochyloną w zamyśleniu głowę
w takiej chwili umrzeć.

Tak bardzo chciał spojrzeć na taką głowę. Zrozumieć, że dał coś komuś. Coś, co może nadać jakiś sens, jakąś wartość. Kiedyś myślał, że przynajmniej stworzy rodzinę. Dzieciaki, które będą cieszyć stare oko. Żonę, z którą będzie do późnej starości chodzić w góry. Tylko, że miłości go oduczono. A może nigdy się jej nie nauczył? Pewien antropolog powiedział kiedyś, że miłość to sprowokowany chemicznie stan szaleństwa. Może i prawda? Czytał o miłości. Pięknej, wzniosłej i prawdziwej. O mężczyznach ginących za kobiety i o kobietach ginących dla swoich mężczyzn. Tylko, że to było dawno. Bardzo dawno, jeśli w ogóle... Parę razy próbował uwierzyć, że czegoś takiego może doświadczyć, ale potem zaczynał rozumieć, że nie kocha. Zaczynał oszukiwać i wszystko znowu traciło sens. Chciał przeczekać wmawiając sobie, że można tak żyć. Przyczaić się tak jak reszta ludzi. Dom na pokaz i dla świętego spokoju. Żona dbająca o męża i dzieci, kochanka lub kilka dla rozrywki i dzień za dniem aż do....Tylko, że taki plan się nie sprawdzał. Po co to wszystko....

Na nogi poderwał go telefon. Maciek. Prosił żeby jak najszybciej się z nim spotkać „w wiadomej sprawie” jak powiedział. Umówili się u niego w szpitalu na 10.

Spotkanie faktycznie było interesujące. Na początku wysłuchał przeprosin Maćka, że to wyjątkowa sytuacja i, że musiał zdradzić o co chodzi, ale wszystko będzie ok.
We Francji, w klinice czeka na dawce szpiku kostnego i płuc  spec od jakiejś transplantologii czy czegoś podobnego. Polak od lat mieszkający za granicą i operujący na całym świecie. Ponoć pionier, guru i takie tam. Kryształ po prostu. Prośba jest taka: jechać tam poddać się badaniom no i w razie pozytywnych wyników... Wszystkie koszty pobytu.ponoszą jego przyjaciele a klinika badań. Przyjaciele. Hm. Jak to brzmi. On też miał przyjaciół. Przynajmniej tak myślał. Jedyne, czego się dorobił. Ale do rzeczy: to znowu komplikuje i wydłuża realizacje jego planu. Tyle, że może warto. Skoro dopiero we Francji jest człowiek, któremu warto dać życie? Nie ma, co się zastanawiać. Zadzwoni do Maćka, że po południu może lecieć.

Na lotnisku już czekał na niego samochód. Zawieziono go do hotelu i poinformowano o jutrzejszych badaniach. Sen tym razem nadszedł błyskawicznie i nie odpuścił aż do rana.
Badania były męczące, ale wyniki musiały być dobre, bo popołudniu do jego hotelowego pokoju zawitał gość. Przedstawił się jako przyjaciel „profesora Jana”- Pierre.
-          Wszystkie badania są bardzo dobre. Jest pan okazem zdrowia. Dziwi mnie tym bardziej pana decyzja, ale w tej wyjątkowej sprawie nie jestem w stanie pana od niej odciągać tym bardziej, że czas nie jest naszym sprzymierzeńcem.
-          I bardzo dobrze. I dla mnie czas nie jest sprzymierzeńcem. Rozumiem, że pan Jan wiele dla pana znaczy?
-          Dla nas, proszę pana. Dla nas. On uratował tyle ludzkich istnień, wychował tylu znakomitych lekarzy, że grupa, którą reprezentuje zadziwiłaby pana.
-          Być może. Kiedy mam się... wywiązać z umowy?
-          Tu jest pewien problem. Jan wie o wszystkim i zażyczył sobie rozmowy z panem.
-          Po co?
-          Nie wiem. Zażyczył i już. Jego życzenie... no wie pan. Zresztą musi wyrazić zgodę na taką operacje a bez tego... rozumie pan?
-          Rozumiem, ale nie jestem z tego zadowolony. Kiedy mamy się spotkać?
-          Jeśli pan nie ma nic przeciw temu dziś wieczorem. Auto będzie czekać o 20. Zgadza się pan?
-          Będę czekał.

Profesor Jan wyglądał na bardzo zmęczonego. Tylko oczy wydawały się takie... czujne.
      -     Pan z Polski?
-          Tak.
-          Dawno nie byłem. Chociaż byłem, ale z samolotu do szpitala, potem znowu do samolotu... Nawet nie wiem jak teraz wygląda Polska...
-          Przepraszam, że wchodzę w słowo, ale czemu chciał mnie Pan widzieć? Dla mnie to raczej krępujące...
-          Dla mnie nie? Widzi Pan wszyscy nalegają żeby za wszelką cenę żył. A ja nie chce za wszelką cenę. Rozumie Pan? Czy Pan wierzy?
-          W co? W Boga? Raczej... Jestem agnostykiem. Czekam.
-          Agnostyk? Ciekawe...Ja wierzę. Moje losy musiały być kierowane ręką Boga. Inaczej... Nie uwierzyłby Pan, co przeszedłem... Gdyby nie Bóg...
-          Proszę w takim razie mnie traktować jako znak Boży.
-          Albo ostatnie kuszenie... Ale proszę, nie żartujmy. Bóg dał mi tyle... Czemu Pan chce to zrobić?
-          Właśnie, dlatego nie chciałem się z Panem spotykać, żeby tego nie tłumaczyć. I nie zamierzam. Musi Panu wystarczyć świadomość, że zamienimy byt bezsensowny na Pana życie. Nazwijmy to syndromem Raginisa.
-          Raginis? Naukowiec?
-          Żołnierz. Nieważne. Myślę, że warto.
-          Skąd taki wniosek?
-          Pan ratuje życie a ja... Jestem zabójcą...
-          Proszę?
-          Zajmuję się zabijaniem czasu. Profesjonalnie. Tylko, że jemu nic się nie dzieje a ja... Umieram .Powoli. Bez sensu. Pan przynajmniej coś jeszcze stworzy, uratuje...
-          Proszę Pana, moi studenci próbowali kiedyś policzyć ile osób uratowałem. I wie Pan, ponoć lepszy jestem od Schindlera. Ale wszystko ma swój koniec. Musi mieć. Napatrzyłem się na śmierć, walczyłem z nią odkąd pamiętam. Myślę, że trochę się z nią zaprzyjaźniłem. I zawsze miałem świadomość, że kiedyś jakoś będę musiał zapłacić za to wszystko. Nie ożeniłem się, nie mam dzieci, rodziny, auta, nawet domu z prawdziwego zdarzenia nie mam. Cały swój czas poświęciłem pracy. Wydawało mi się, że jeśli założę rodzinę to będzie tylko cierpieć. Ja zresztą też. Rozstania, wieczne podróże, sympozja, badania. Ale wie Pan umęczyło mnie takie życie. Wierzę, że czeka na mnie dobre miejsce. Spokojne. Dlatego nie chce przyjąć Pana... daru. Bo Pana czyn zakłóciłby mój wewnętrzny ład.
-          Profesorze. Proszę spojrzeć na to z innej strony. Jeśli nie skorzysta Pan, to coś cennego się zmarnuje. A tak świat może zyskać. Pana przyjaciele....
-          Ach przyjaciele! Rozumiem ich, ale moje przyzwolenie na Pana czyn byłoby przekreśleniem tego, o co w życiu walczyłem. Wygrałbym parę lat życia a straciłbym... wszystko. Siebie także. Czemu Pan to chce zrobić?
-          Nalega Pan? No to uśmieje się Pan: umęczyło mnie życie. To nie mój świat.
-          To niech Pan szuka swojego świata.
-          Szukałem. Do tej pory szukałem. I już mam dosyć. Nie znalazłem niczego, co było by warte jakichkolwiek wyrzeczeń. Bardzo chcę się od tego uwolnić.
-          Dziwne. Jest Pan dobrym człowiekiem...
-          Czemu Pan tak myśli?
-          No nie jest Pan egoistą. Nawet z własnego ciała chce Pan zrobić użytek.
-          To nie tak. Chce się w końcu na coś przydać. To brzmi durnie, bo i tak mnie to już nie będzie dotyczyć, ale... Tak sobie wymyśliłem.
-          Niech Pan już idzie. Zmęczyłem się trochę. Pomyślę dzisiaj o tym. Niech Pan jutro przyjdzie, dobrze? Tak po południu. Jeśli będzie, po co....

W korytarzu czekał Pierre.
-          I jak?
-          Nie wiem, co odpowiedzieć. Kazał przyjść jutro.
-          Znowu?
-          Znowu. On chce pomyśleć.
-          Proszę Pana. Czas jest tu na wagę życia. Każda godzina to zwycięstwo a...
-          Nic nie poradzę. Niech Pan idzie i namawia.
-          Już to robiłem. Godzinami. Błagałem. Inni też, ale on... No wie Pan?
-          Wiem. Robię wszystko, co w mojej mocy, ale... Co ja mogę?
-          To nic. Mam do Pana prośbę: proszę na dole poczekać trochę. Jak Jan trochę odpocznie spróbuję z nim porozmawiać. Tam jest taka kawiarnia, niech się Pan napije kawy, dobrze?
-          Będę czekał.

Czekanie rozciągnęło się do trzech godzin, ale wynik rozmowy nie wniósł nic nowego. Taxi zawiozło go do hotelu. Położył się na łóżku z ulgą. Zmęczenie zamknęło mu oczy.
  
Telefon wyrwał go ze snu tak gwałtownie, że przez dłuższą chwilę zastanawiał się gdzie jest i co to za dźwięk.
-          Proszę przyjechać. Natychmiast.
I koniec. Aleśmy pogadali- pomyślał. Czyżby właśnie teraz? Ale w szpitalu? Przecież powinien to zrobić tutaj, w hotelu. Która godzina? Trzecia z minutami. Zebrał się szybko i parę minut później wysiadał z taxi przed szpitalem. Już w korytarzu zauważył ruch.
-          Jest pan wreszcie- to Pierre – on umiera. W panu cała nadzieja. Niech go pan
      przekona! Na Boga! Niech go pan przekona!
-          Zwariował pan? Ja? Ja wam daję...
-          Tylko pan może! On nikogo nie chce słuchać!- Pierre wręcz wepchnął go do sali.
Profesor leżał tak jak wcześniej tylko aparatury było jakby więcej. No i ludzi. Kręcili się koło monitorów i wykresów po cichu coś między sobą szepcąc. Oczy leżącego człowieka straciły czujność, ale przywołujący ruch ręką oznaczał, że go poznał.
-          Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi.- głos był słaby, świszczący.
-          Ja? W czym?
-          Że jesteś. To mnie utwierdza, że dobra decyzja. Moja.
-          Profesorze! Czemu pan nie chce się zgodzić? Jeszcze jest szansa. Proszę powiedzieć „tak”.
-          Nie!- głos trochę stwardniał- Nie! Jestem lekarzem. Mam ratować ludzkie życie. Uratuje twoje!- grymas na twarzy był chyba uśmiechem.
-          Nieprawda! Ja i tak! Pan wie...
      -     Nie! Ja wiem. Ratuje cię... – zachłysnął się jakby brakło powietrza a któraś z maszyn zaczęła piszczeć. Ludzie w kitlach natychmiast porzucili szepty i zaczęli się gorączkowo
 krzątać. Ktoś za łokieć popchnął go w kierunku drzwi. Wyszedł. Pod drzwiami jak pies warował Pierre.
-          Jak? Co się dzieje? – przywarł do drzwi jakby próbując je przeniknąć.
-          Co się dzieje? Co powiedział? – powtórzył odwracając się.
-          Nie wiem.
-          Co powiedział? Zgodził się?
-          Nie. Nie zgodził. Bynajmniej.
-          Jak to bynajmniej? Nie rozumiem.
Zanim cokolwiek zdążył powiedzieć, drzwi uchyliły się i powoli wyszedł zza nich człowiek w kitlu. Zdjął maskę i patrząc na Pierra zmęczonym głosem oznajmił:
-          Profesor właśnie odszedł. Zgodnie z jego prośbą nie utrzymywaliśmy go sztucznie
respiratorem. Zgon zostanie wpisany- zerknął na zegarek- 4.10.
Godziny już nie usłyszał. Wyszedł ze szpitala i szedł przed siebie. Długo.


Sześć lat później w internetowej ankiecie dotyczącej wyboru najfajniejszego schroniska górskiego w kraju wygrała mała prywatna chata. Właściciel stojący na zdjęciu obok chatki  kilku osobom kogoś przypominał. Ale to nie było zbyt wyraźne zdjęcie.
 
 


                                                                                                                                                                                              2003.











                                                                                     

2 komentarze:

  1. Opowiadanie bardzo obrazowo pokazuje moment dojścia do ściany. Nie zdarzyło mi się to nigdy w życiu, ale podczas swojego pierwszego maratonu doświadczyłam tzw. "ściany": wszechogarniającego zmęczenia, nawet nie tyle fizycznego, co psychicznego, zwątpienia w sens tego, co robię i chęci rezygnacji. W takiej sytuacji dalszy bieg jest jednak możliwy, choć trudny, trzeba tę ścianę po prostu przyjąć, oswoić i przetrwać, a ona minie. Bieganie jest dla mnie celną metaforą życia. Wydaje mi się, że życiowe ściany, choć nieporównywalnie bardziej istotne i przytłaczające, nie oznaczają końca i, jak dla mnie, opowiadanie ma właśnie ten pozytywny wydźwięk:)

    Całe szczęście, że profesor nie przyjął tego, co chciał mu ofiarować Dawca. Myślę, że po tym, jak Dawca sam został niejako powtórnie obdarowany własnym życiem, poczuł większą potrzebę (wręcz nakaz), by żyć, marzyć i odnaleźć sens. Wierzę, że mu się to udało i że uszczęśliwił potem wielu ludzi, nie swoją śmiercią, lecz właśnie życiem... I że on sam też żył długo, szczęśliwie i jedyne ściany, jakich doświadczał, były tymi w jego górskiej chacie <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znam prawie wszystkie opowiadania Yamato, czytałam je dawno temu. Wracam do nich od jakiegoś czasu. Bardzo podobają mi się Twoje komentarze Ago, wydaje mi się, że tak jak ja i Ty również "wchodzisz" w te opowiadania i zatrzymujesz się przy nich na dłuższą chwilę.

      Usuń

Howerla

 Nie śniła mi sie Howerla I nie śnił mi sie Pikuj Nie śniło mi sie brodzenie w chmurach ani rosa płaczącą na butach. Nie śniły mi sie skręco...