poniedziałek, 19 października 2020

Paproc cz. 2.

 A napisałem to kiedyś.... ale mi sie nie bardzo podobalo... Ale wrzuce... Co ma leżeć?


Jakoś tak po śniadaniu w sobotę do wsi zjechał Kulak. Zdzisław mu było na imię, ale, że od maleńkiego kulał to i Kulakiem został.

Jeździł on taki srebrnym autem co to młodzi nazywali pikap. Śmieszne takie auto bo i człowiek do środka wlazł i świnie na pace można było wozić. Kulak świń nie woził bo handlował różnymi takimi dziwactwami. Dawniej częściej do wsi przyjeżdzał i od ludzi różne śmieci i rupiecie kupował. Wszystkie stare koła od wozów, kołowroty, wrzeciona, maselnice…no słowem wszystko. Kiedyś nawet kupił od starego Mamroły koryto świńskie, bo z pnia jednego było wyciosane. Używanie miał Mamroła bo zawsze się wyśmiewał z Kulaka jak to za świńskie koryto dostał na dwie flaszki i zagrychę dobrą. Interes wydawał się złoty a Kulak wydawał się być głupi, tym bardziej, że Mamroła nowe koryto z desek sobie zrobił. Nieco później się rozniosło, że koryto sprzedane zostało do Krakowa artyście jakiemuś wielkiemu, który z niego w szopce świątecznnej żłobek dla Jezusa uczynił. I z Mamroły sie potem ludzie śmiali, że głupi, bo Kulak ponoć za 500 złotych koryto sprzedał. 500 złotych! Toż to Mamrot ze 30 flaszek kupić by mógł.

Ale, ale…do Kulaka wracając. Przyjechał, więc Kulak a, że rzadko on jakoś teraz bywał to i ludzie się zainteresowali, co u niego. Kulak zawsze mrukiem był to i pogadać nie szło, ale przynajmniej tyle było wiadomo, że do Ryżego Kulak przyjechał odebrać kilka karpin jałowca. Ryży po lesie łaził a, że dobre oko miał do drewna to potrafił znaleźć a to jakiś korzeń a to kawałek gałęzi, z której coś można było zrobić.

Zasiedział się Kulak w lesie z Ryżym i dopiero po południu, po załadowaniu auta ruszył na powrót do siebie. Mieszkał on w sumie niedaleko. Godzinkę autem, ale też godzinę pieszo, bo lasem duży skrót. Ale nikt do niego nie chodził, bo raz, że po co do mruka łazić, dwa, że dom od drogi daleko, na uboczu.

Jakoś tak wieczorem ktoś zauważył, że Paproca na ławce nie ma. Zdziwili sie ludzie a nawet szukali, ale nigdzie w pobliżu go nie było, więc w końcu każdy spać poszedł.

Zdziwili się jeszcze bardziej jak przed świtem po wsi taki rejwach się rozniósł, że wszyscy na nogach byli długo przed kurami.

Stali wszyscy przed domem Kuligowej, bo ponoć w nocy do domu wróciła Marta. Ta sama Marta, która przeszło cztery lata temu poszła na przystanek, żeby do internatu szkolnego jechać i ślad po niej zaginął. Cała wieś szukała, wojsko, policja, strażacy. W radio mówili, w telewizji pokazali a Marta jak kamień w wodę. Tak się Kulig rozszalał, że serce w nim pękło. Pewno też wódka pomogła, bo okrutnie Kulig pić zaczął z żalu, bo Marta jedyna w domu była. Ostała się Kuligowa sama. I jakoś tak z dnia na dzień dzięki pomocy innych bab żyła. A teraz ponoć Martusia wróciła. Cisneli się ludzie do domu, ale nikomu Kuligowa wejść nie pozwoliła, dopóki Popawa swoim autem z Czarnego nie przyjechał. Pogadał Popawa przez swoje radio z powiatem i trzy godziny później wieś pełna była ludzi. Przyjechali inni policjanci z psychologią, przyjechała karetka z lekarzami, telewizja, radio, kogo tam nie było? Pochowali się zaraz ludzie do domów, bo, po co się w oczy takim rzucać?

Psychologia i lekarze stwierdzili, że Marty do szpitala brać nie trza, bo w stanie dobrym a oderwanie jej od matki i domu tylko zaszkodzić mogą. Przesłuchać jej też nie pozwolili, bo ponoć Marta tak w matkę wtulona, że siły nie było by ja oderwać, a żeby słowo uszłyszeć od niej jakoweś?

Parę dni później pozwolili, żeby policja z Martą porozmawiała i ledwo rozmawiać zaczeli to już jeden z nich wybiegł, do auta pobiegł i bardzo szybko odjechał.

Co sie okazało? Ano, że Marte z przystanku zabrał nie, kto inny jak Kulak! A, że dziewczyna go znała, bo także z jej ojcem handlował to nic nie podejrzewała. Kulak powiedział, że też do miasta akurat jedzie to ją podrzuci. Poczęstował jakimś cukierkiem i Marta się obudziła w jakiejś piwnicy. Krzyczała, wołała, ale do klapy doskoczyć nie mogła a nikt nie odpowiadał. Pewnie wtedy Kulak pomagał własnie jej szukać razem z innymi.

Cztery lata z okładem tak siedziała. Z małą żarówką na suficie, bez okna. Błagała, prosiła, ale Kulak nigdy nic nie mówił tylko patrzył na nią z góry. W końcu zobojętniała i robiła co kazał, bo w innym wypadku jeść jej nie dawał. Na szczęście nic od niej nie chciał tylko włosy jej kazał czesać i gapił się na nią. Tyłem do niego siadała, bo nie lubił jak mu w oczy patrzyła. I tak dzień w dzień, dni liczyła, ale po tysiącu zrezygnowała. Aż ostatnio ktoś klapę podniósł i zamiast koszyka na sznurku lub Kulaka, Marta zobaczyła, że na dół drabina idzie. I wtedy chyba najbardziej się przestraszyła. Ale na drabinie zobaczyła jakiegoś staruszka, który bardzo cichutko, prawie niesłyszalnie uspokoił, powiedział, że to koniec udręki, że do matki wróci.  I pękło coś w Marcie i rzuciła się tulić do nieznajomego, dziekować. I tak jej się błogo zrobiło, tak dobrze, bezpiecznie. A jeszcze ten nieznajomy tak pieknie jabłkami pachniał. Dla Marty ten zapach był jak wspomnienie wszystkiego, co najlepsze więc posłuchała staruszka we wszystkim co mówił. A kazał jej na drabinę wleźć, oczy potem zamknąć i delikatnie poprowadził ją przed dom. Tam kazał usiąść, oczy otworzyć i wszystko jej powiedział. Że cztery lata mineły, że ojciec z żalu umarł, że matka, co dzień się o nią modli. I, że teraz Marta ma iść prosto do ścieżki i ścieżką do domu trafi. Wytłumaczył, że specjalnie czekał na noc, żeby oczy Marty szoku nie doznały a teraz w ciemności to ona sobie lepiej poradzi niż każdy inny. I butelkę wody w plastiku dał i jabłek kilka...a na koniec przeprosił, że tak długo czekała, ale jak jej tłumaczył czekał aż w końcu we wsi się pojawi ten, co porwanie uczynił. Czekał dwa lata, ale się doczekał. I żeby powiedziała matce, że Kulak już nikogo nie skrzywdzi.  I Marta poszła. Choć to ponoć daleko nie było a staruszek wytłumaczył gdzie i jak iść trzeba to nogi tak ją bolały, że parę razy siadała i płakała ale wstawała znowu i szła.

I doszła przed świtem do domu zapukała a matka jak ja zobaczyła to na kolana padła i aż się przeżegnała.

2018r.

Wprawka k.. językowa.

 Taki żarcik ale... UWAGA! Brzydkie wyrazy. 


Wyszłem czy wyszedłem...a co za różnica i tak pierdolnąłem drzwiami. Taka to, historia miłosci, kurwa.... Aaa, czepiała się ciągle głupia sucz: „zachowuj się”, „to źle mówisz”, „nie ma takiego słowa”, „nie pluj na ulicy”. No gdzie mam pluć w domu? Psu kurwa do michy?

Ciągle jakieś pretenchy. Że to, że sro...

A co mnie obchodzi, czy mam swetr czy sweter? Spodnie czy pory? Grunt, że ciepło i już.

Ja tam żadnych studiów nie mam a ona myśli, że jak zaocznie coś kuje to od razu bardziej mądrzejsza jest. Fajna taka w sumie lala, ładna, zwinna, gibka...pomyślałem se: uuu taka to potrafi. To i zakręciłem się koło, bajer położyłem, no i wyhaczyłem. W sumie fajnie było. Pokazać się z nią można, bo jak się odstawiła w miniówkę to się gały po chodniku walały. Znaczy się, po trotuarze kurwa...jakby gałom jakaś różnica po czym się walają…Ale nie tylko nogi, oj nie, cyc był, oj był! Ledwo w rękę mogłem wcisnąć- taka zdrowa kopuła!!! Nie, żeby od razu dostęp do cyca...Ile się musiałem nadreptać koło niej, żeby w końcu coś uścisnąć, ale warto było...

A, że oko cieszyła, to znosiłem to jej biadolenie, że spodnie wyprasuj, łańcuch z szyi zdejmij. Co jej łańcuch przeszkadza? Moja szyja, mój kajdan. Mówię jej: „Dzidzia za ten łańcuch to ziomki muszą pare fur obcykać”, a ona: „Nie mów jak prostak” ...Ja jej na to, że cały ten polski język to burdel na maxa...Bo mówię patrz: „nieboszczyk”. No kurwa...niebo-szczyk, znaczy się deszczyk –kapuśniaczek-tak? A jeszcze z podstawówki jakiś tam wiersz czy coś tam innego pamietam, że jakiś tam trupek na desce leżał- znaczy się: deszczyk. No nie popitolili matoły?

Więc jej mówię, że szkoła, szkołą a najważniejsze, że ja wiem co mówię i że mnie ziomale kumają.

W końcu się doigrała. Pisalismy sms bo ona jakoś w pracy a ja na siłowni i od słowa do słowa, obiecanki cacanki czytam: „zrobie ci ta laske dzis wieczorem”. Myslę sobie: No! W końcu, panna zmiękła, tera gra potoczy się dalej błyskawicznie. Zajeżdżam wieczorem, gotowy kurwa na extra wycisk. Wstępnie na początek, normalka: podchody, miziaczki, 

Dobrze się układa, więc wyskakuje ze smokiem z rozpora a ona....foch! Mówię „No, co jest? Pisałaś, że laskę zrobisz” Smok trwa w napięciu, zamek błyskawiczny go piłuje do krwi przy każdym oddechu a ona mówi: „łaskę nie laskę...ja nie jestem z tych...” Zapakowałem smoka do nory a łatwo nie było, bo jeszcze do niego nie dotarło, że falstart, kapote w rękę, drzwi pierdu i tyle z miłosci. Odnieśliśmy klęskę jak chuj.

Następnym razem se poszukam kogoś co kuma i czai. Pierdolona pomyłka. Językowa też. 

2018.r


środa, 7 października 2020

Łupków

A może ktoś z Was tez byl w Łupkowie? No to macie:

Jest taki dworzec miła
ukryty pośród traw
i żadnych tam przyjazdów, 
odjazdów także brak.

Choć mnóstwo tam zegarów 
to czas nie leczy ran. 
Rozkłady zaczernione
jak czarny ducha stan.

A dworzec  cichy miła, 
jak gdyby umarł ktoś. 
Semafor temblak nosi
przyjedzie jakiś gość?

Bo pewnie gdzieś tam w głębi
gwizdek i lizak śpi. 
A dróżnik osowialy
zapomniał liczyć dni.

I pewnie gdzieś  w czeluściach
kasjerka pośród  kas
srebrniki miała liczyć, 
zapomniał o niej czas. 

Ja wierzę że kiedyś miła, 
podwoje jednak drgną 
i pajeczyna smutków
Opadnie łza za łzą. 
Dyżurny znowu krzyknie, 
podnosząc w góre dłoń:
Wysiadać  koniec smutków, 
Wysiadać 
                 dworzec 
                               Łupków. 

Co będzie kiedy ściany
zyskają nowy blask?
A przedwojenne krany
krynicy dadzą  smak?

I stare żyrandole
rzucą  na wszystko czar. 
nieperskie zaś  dywany
zatesknią  za szałem par?

Ja wierze ze kiedyś miła
podwoje jednak drgną
i pajeczyna smutków
opadnie łza za łzą 
Dyżurny znowu krzyknie
podnosząc w góre dłoń:
Wysiadać  koniec smutków, 
Wysiadać 
                 dworzec 
                               Łupków.
10.2018

Howerla

 Nie śniła mi sie Howerla I nie śnił mi sie Pikuj Nie śniło mi sie brodzenie w chmurach ani rosa płaczącą na butach. Nie śniły mi sie skręco...