Antoni.
Och,
jak cieszył, że pogoda jest łaskawa. Słońce świeciło mocno, ale jak na kwiecień
było akurat. „Nie za zimno i nie za ciepło” pomyślał schodząc powoli po
schodach. „ Nie mogli tu jakoś płasko zrobić? Albo schody albo pochylnią na wózki,
ale za to kilometry dookoła” utyskiwał w duchu. W jego wieku każde schody
robiły już wrażenie. Na szczęście wycieczka do przychodni nie była za długa, a
też i na lekarza nie czekał. „I co mi nowego powiedział? A nic. Tylko te
tabletki, tabletki, aż do zerzygania” podsumował w duchu i skierował się w
stronę parku. To był jeden z jego rytuałów- nakarmić gołąbki. Siadywał zawsze
na tej samej ławce i z przepastnych kieszeni wyjmował zawinięte w folie kawałki
pieczywa, czasami jakieś ziarna. Rzucał je tuż przed siebie patrząc jak ptaki
kłębiły się tuż obok jego nóg.
Często też spotykał się tutaj z starym
Wiśniewskim. Gadali chwilę o niczym i wszystkim.
Wiśniewski też lubił gołębie. Hodował je kiedyś,
ale po przeprowadzce do bloków zostawało mu tylko karmienie. Czasami podchodziły
też dzieci zaintrygowane ufnością ptaków. Antoni dawał im troszkę okruszków i
pozwalał sypać je ptakom. Lubił dzieci. Wydawały się takie niewinne, dobre.
Często brał na przykład na kolana wnuczkę Zawadzkiej, bo ta bywała w parku
prawie codziennie. Za samą Zawadzką nie przepadał. Była stara i gadatliwa, ale
wnuczka była bardzo grzeczna. Antoni gładził ją po główce patrząc jak
dziewczynka karmi gołębie jego okruszkami.
Tym razem ani Zawadzkiej ani starego Wiśniewskiego
nie było. Antoni mówił o nim „stary”, chociaż dzieliło ich tylko 11 lat. Inna
sprawa, że Wiśniewski wyglądał na starego a Anatol staro tylko się czuł. W
młodości uprawiał sport, pracował zresztą przy sporcie, więc zdecydowanie nie
wyglądał na swoje lata.
Choroba spustoszyła jego wnętrze, ale każdy mu
mówił, że nie wygląda na swoje lata.
„Może się przekręcił?”- Pomyślał o Wiśniewskim.
„Eee, gdzie tam, jak sam o sobie mówi, jeszcze na karku córce trochę posiedzi”.
„Ja jestem z długowiecznych- powtarzał za często, zresztą Wiśniewski- ojciec
mój 96 lat, dziad mój 94, a jego dziad ponoć 103 lata! To i ja zamierzam do
setki dociągnąć. A co mi tam, że czasami spodnie zmoczę? Pies srał spodnie...”
Antoni akurat tego tematu słuchać nie lubił,
kierował zawsze rozmowę na gołębie. Stary wiedział o nich wszystko i dzielił
się tą wiedzą w kółko, ale jakoś ten temat nie irytował Antoniego. Lubił
słuchać o ptakach i patrzeć na ich ostre dzióbki, którymi wydzierają sobie
większe kawałki rzucane przez niego pod nogi. Lubił też wsłuchiwać się w ich
„gru,gru”.
„I co wy o życiu wiecie, głuptaki?” – pytał
czasami o ile nikogo nie było w pobliżu.
„ Byleby się nażreć, napić , obesrać jakieś
auto, gru,gru,sru,sru. A srajcie ile możecie”- uśmiechał się zawistnie. Tak jak
lubił gołębie tak i lubił widok ubrudzonych przez nich samochodów. Zawsze wielka
śmierdząca plama na aucie wywoływała u niego uśmiech. A im większa plama tym i
radość była większa.
Podniósł się powoli z ławki i roztrącając
delikatnie ptaki nogami skierował się w stronę domu. Zaczynał czuć głód a po
obiedzie znowu proszki trzeba będzie połknąć. A po tym wszystkim lubił sobie
włączyć telewizor i zapadał w swoim ulubionym fotelu w drzemkę. Czasami
zazdrościł Wiśniewskiemu, że ten ma córkę, która może się nim opiekować, ale czasami,
gdy pomyślał, że ktoś miałby mu coś zalecać, przypominać, w ogóle chodzić za
plecami nie żałował, że jest sam.
Droga powrotna zmęczyła go jakoś bardziej niż
zwykle. „To drugie piętro mnie kiedyś zabije”- pomyślał. „Wiśniewski ma lepiej,
parter to tylko 6 stopni, tyle, że całe życie za kratami”- uśmiechnął się w
duchu.. Otwierał już drzwi, kiedy kątem oka na schodach prowadzących z góry
zobaczył człowieka ubranego od stóp do głów w jakiś dziwny biały kombinezon.
Nawet twarz miał zasłoniętą białą maską. Jedyną myśl Antoniego: „Deratyzacja? U
nas?” rozwiało mocne pchnięcie w plecy. Zatoczył się mocno, ale na szczęście
plecy napotkały oparcie w postaci ściany z wieszakiem. Właśnie miał krzyknąć,
kiedy zauważył przyłożony do swojej piersi nóż.
Biały stwór położył na masce palec nakazując
ciszę.
Dominik.
Nie pamiętał,
kiedy to się zaczęło. Zawsze zastanawiał się jak to możliwe, że wyparł z siebie
wszystkie wspomnienia z dzieciństwa. Nie pamiętał ani spacerów, ani czytania
bajek, żadnych rozmów... Mógł nie pamiętać, bo nie miał pewności czy to, co
inni wspominali akurat w jego wypadku w ogóle występowało. Ale coś powinno się
zachować! Jakieś strzępki zabaw, może zabawki, cokolwiek...Zresztą, nie
ważne...W jego pamięci były wspomnienia mniej więcej od drugiej, może trzeciej
klasy podstawówki. Nie pamiętał, więc w ogóle ojca, dopiero po latach zobaczył
go na zdjęciach. Zobaczył i zdumiał się. Zobaczył siebie samego! Był
niewiarygodnie podobny do ojca. Czasami przechodząc obok luster łapał kątem oka
swoje odbicie i jego serce skakało gwałtownie do góry zanim docierała do niego
świadomość, że to tylko on. Tylko on...Nigdy nie dowiedział się, dlaczego
ojciec ich zostawił. Zostawił...tak mówiła matka...ale czy tak było? Nie
wiedział tego i miał świadomość, że już się nie dowie, ojciec zginął dawno temu
w wypadku. Czasami jakby miał mało własnych koszmarów, śnił mu się i ojciec. Patrzył
się na niego....
Potem zjawił się on. Był ratownikiem i
zapalonym sportowcem. Duży, przystojny, umięśniony. Na początku wydawał mu się
wzorem do naśladowania, ale potem...Potem okazało się, że częścią pracy
działacza sportowego było picie. Coraz częściej wracał trafiony, czasami nawet
mocno. I co dziwne matka, zamiast pogonić gościa na cztery wiatry akceptowała
to. Mało tego, zaczynała z nim kontynuować imprezy. Myślała, że jak będzie z
nim piła to będzie mniej dla niego? A czemu nie myślała o swoim dziecku? O tym,
że następnego dnia Dominik musi iść do szkoły, że robił się coraz bardziej
zmęczony, rozkojarzony, zdenerwowany. Że dziwny ból brzucha, który pojawił się
pewnego wieczoru został juz stałym bywalcem jego organizmu...
Wszystko było jak w mądrych książkach.
Najpierw Dominik słyszał śmiechy, potem jakieś wyrzuty, podniesione głosy.
Kończyło się z reguły karczemnymi awanturami, tłuczeniem szkła a w końcu biciem
matki.
Jego nigdy nie uderzył, ale czasami chłopak
ukryty pod kołdrą pragnął, żeby to właśnie jego uderzono. Żeby uderzono go tak,
żeby często zawiadamiana przez sąsiadów policja nie miała wyjścia i zabrała z
jego domu tamtego człowieka. Zabrała go na zawsze. Zdarzało się tak nawet, że
policja go zabierała, ale matka nigdy nie złożyła na niego żadnej skargi, więc
wracał. Wracał i wracały także krzyki i szarpania. Ile to trwało? Hmmm, całą
podstawówkę. Tylko to spowodowało, że szukał szkoły daleko od domu. Na tyle
daleko, żeby móc w internacie udawać, że droga jest za długa na weekend. Wybrał
szkołę leśną, mimo, że nic zupełnie go tam nie interesowało. Ale dzięki temu
zawsze miał zajęcie na wakacje i każdą dłuższą przerwę w nauce. Zajęcie, dzięki
którym zarabiał na siebie. Potem został zastępcą wychowawcy w internacie i stał
się dzięki temu niezależny. Także finansowo. To był dobry czas. Wydawało mu
się, że wcześniej czy później zapomni, ale nie zapomniał. Wystarczyło tylko, że
usłyszał gdzieś podniesiony głos jakiegoś pijaka a jego żołądek kurczył się tak
mocno, że czasami musiał kucać. Chyba wtedy postanowił, że musi się od tego
uwolnić.
W domu był chyba dwa razy. Tylko po to, żeby
się przekonać, że to już nie jego dom. Matka coraz mniej przypominała osobę,
którą wspominał. Nigdy nie zapytała, czemu nie przyjeżdża, nie dzwoni. Co
gorsza zameldowała swojego gacha, więc Dominik już nic nie mógł zrobić?.
Po szkole dostał pracę w nadleśnictwie.
Pokochał las, jego ciszę, ukojenie, które dawał każdą porą roku. Pokochał do
tego stopnia, że wydał bezpardonową walkę kłusownikom. Walkę, którą wygrał.
Próbowano go pobić, straszyć a nawet strzelano do niego, ale on zawsze był
szybszy, przebieglejszy i miał dużo szczęścia. Miał też dużo cierpliwości. O wiele
więcej niż wszyscy ci leśni złodzieje. Nadleśniczy tylko raz kiedyś zapytał jak
to jest, że w jego lesie nie ma sideł, ale Dominik zbył go jakimś żartem, że w
lesie grasuje duch, który kłusowników jakoś odstrasza. Stary człowiek popatrzył
się na niego długo, słyszał, bowiem, że jeden czy drugi chłop ze wsi a to
dziwnie rękę złamał, a to głowę nosił w bandażach. Nikt jednak nie wiedział, w
jakich okolicznościach to wszystko się działo.
Dwa lata później zadzwoniono do Dominika z
wiadomością, że jego matka nie żyje. Powiedziano mu, że umarła na skutek
ogólnego złego stanu zdrowia. „Zapiła się” przetłumaczył to sobie na swój język
i wiedział, że nadchodzi właściwy czas. Wiedział też, że musi poczekać, że nic
nie może go wiązać z tym, co się stanie. Rok może dwa, ale poczeka..W tym był
zawsze dobry.
Razem.
Stali tak na przeciw siebie. Dominik ubrany w
malarski skafander i Antoni oparty plecami o ścianę przedpokoju. Dominik ułożył
sobie w myślach przemowę, o straconym dzieciństwie, domu, matce. O nabytym strachu,
o niezliczonych nocach, w których budził się zlany potem...Chciał to wszystko
rzucić Antoniemu prosto w twarz, ale patrzył się tylko w jego oczy i milczał.
Antoni poznał tego człowieka. Pamiętał te
oczy. Czasami mu się śniły. Oczy małego człowieczka oddzielającego go od
Teresy. Odsuwał go na bok, delikatnie, bo przecież lubił dzieci.
-Dominik-słowa trudno przecisnęły się przez
gardło- co ty robisz? Przecież nic złego ci nie zrobiłem. Masz do mnie żal o
mieszkanie? Przecież będzie twoje!..
-Ciiii- usłyszał zza maski.
- Masz, żal o Teresę?- nie usłuchał- Przecież
się nią opiekowałem a ty nawet nie byłeś na pogrzebie....Ja...przecież jestem
chory....Ja już długo nie pożyję...
-Amen- usłyszał zza maski i poczuł ból w
klatce piersiowej.
Dominik zdjął przy drzwiach malarski kostium i
starannie schował go do swojej torby. Naciągnął na głowę kaptur kurtki i po
cichu uchylił drzwi. Nic nie usłyszał, więc zamknął starannie drzwi na
wszystkie zamki i powoli wyszedł na ulicę.
W nocy był już u siebie w lesie. Rozpalił
ognisko i wrzucił do niego skafander, rękawiczki a potem całe ubranie, nawet
buty. Z zamaskowanego plecaka wyjął swoje codzienne leśne ciuchy. Przebrał się,
rozpalił obok drugie ognisko i usmażył sobie nad ogniem kiełbaskę. Jadł i
słuchał ciszy, którą tak uwielbiał. Ciszy, która zawsze była pełna znajomych
dźwięków. Potem położył się popatrzył chwilę w niebo i usnął.
I pierwszy raz od tak dawna spał spokojnie.
1/04/2014
Bardzo wciągające, czyta się świetnie.Czuć lekkie pióro Autora, choć problematyka ciężka i złożona. I wiecznie aktualna zarazem.
OdpowiedzUsuńNurtuje mnie pytanie, na ile odwet / zemsta przynosi spokój i ukojenie, a na ile pozostawia nowy ból i pustkę. Przeszłości i tak zmienić się nie da..Koniec końców chyba i tak trzeba wybaczyć i tylko to może przynieść oderwanie od dawnych krzywd.Ale to już dodatkowa kwestia.